Wyżyna Miechowska

SPOTKANIE  Z   NATURĄ  2000                                                                          
Jak powiedział poeta Cyprian Kamil Norwid - "gdyby drogi mierzyć przyszło, trzeba pamiętać skad się wyszło"

Kalina Wielka -Lisinec-Rędziny   zobacz też     Miechowski kuferek     Korzenie          Nasiechowice   

                                                                                                                               

Wspomnienia Józef Alfred Dąbrowski

OKÓŁ PODYMÓW
Gdy patrzę teraz na te zdjęcia chałupy Podymów stojącej teraz w skansenie w Tokarni koło Chęcin i porównuję ją z tą, którą pamiętam stojącą kiedyś na Brzegu w Kalinie Małej, to - by wyrazić różnicę - przychodzi mi na myśl porównanie z gumowymi butami umytymi i gumowymi butami zabłoconymi, w jakich chodziło się wiosną i jesienią po ówczesnych błotnistych ścieżkach i drogach w Kalinie.
Gdy chatę i cały okół wypucowano, wnętrza ładnie odnowiono i wyposażono w równie dobrze wypucowane sprzęty, to chata i cały okół błyszczą jak te wypucowane wodą gumiaki. No, bo chyba tego wymagają estetyczne potrzeby człowieka przychodzącego w odświętnej atmosferze zwiedzać obiekty znajdujące się w skansenie.
I dobrze, że ocalono tę chatę w ten sposób!
A Wy, Kalinianie, cieszcie się, że jakiś ślad Waszego dawnego życia jest ocalony na jeszcze jakiś czas. Jakiś jeszcze czas będzie on wzbudzał wspomnienia także mieszkańców innych wsi (bo w wielu innych budowano podobnie), a także wszystkich interesujących się kulturą ludową.

Jednak wszyscy ci, co opisują to dawne życie, nie zrobią nic złego, jeśli wskazywać będą także na te zmiany, jakie spowodowało wyrwanie tej zagrody z krajobrazu, w którym pierwotnie tkwiła. Myślę, że można by nawet w tym opisie zagrody jaki znajduje się tam w skansenie, dodać jeszcze informację (oczywiście po przekonaniu o tym tamtejszych etnografów), że to nie wszystkie budowle gospodarskie jakie ten gospodarz miał. Że w pewnym oddaleniu od tej zagrody stała jeszcze duża stodoła, zbudowana z takich samych drewnianych bali jak chata i również kryta słomą. A przed frontem domu skierowanym na południe, czyli nie na drogę biegnącą od północy (inaczej niż tam w skansenie), stał jeszcze murowany spichlerz z rampą. Dopiero za spichlerzem był piękny ogród z kwiatami , warzywami i krzewami oraz pszczelimi ulami. Sad był od strony zachodniej i częściowo wschodniej, bo pole Podymów było szerokie. Poza tym teren był spadzisty w stronę północną, czyli w stronę drogi i w związku z tym wozownia i pozostałe części okołu były położone nieco niżej niż chata.



Dopiero po wyobrażeniu sobie tych brakujących budowli można mieć wyobrażenie, jak mieszkał w latach trzydziestych XX wieku bogaty kaliński gospodarz Franciszek Podyma.


Józef Alfred Dąbrowski



Uroczy jąkała


Witajcie mi, witajcie kalińskie wzgórza i doliny! oraz wy - okoliczne lasy! Kiedyś was opuściłem, a dziś ze wzruszeniem was wspominam. Was i ludzi wśród których żyłem w dzieciństwie.

W Kalinie Małej, w latach gdy ja tam mieszkałem, a to były lata 50-te i 60-te, mieszkał jeden z licznych kalińskich Janów Włodarczyków, dla odróżnienia noszących różne przydomki, jak Biskup, Goska lub – jak ten - Grabaj. Nazywał się Jan Włodarczyk, ale ponieważ ożenił się z wdową po Grabaju, u którego wcześniej pracował jako parobek, więc zyskał po nim i ten przydomek. Tak go też we wsi powszechnie nazywano, gdy ktoś o nim mówił. I takie dorastające dzieci, jak ja wtedy byłem, mogły długo nie wiedzieć, że on ma inne, prawdziwe nazwisko; bo imię, Jon, znaliśmy – tak zwracano się do niego. Młodsi od niego używali też oczywiście obowiązującej wtedy formy „wy”.
Tenże Grabaj był zwalistym tłuściochem i przeuroczym jąkałą; jowialnym, wesołym i lubiącym głośno mówić (w Kalinie Małej było takich „krzykaczy” więcej, jak chociażby Wołkowski o przydomku Siaper) w czasie spotkań z ludźmi. Powiedziałbym, że był jąkałą bardziej uroczym niż tacy dzisiejsi – nazwijmy ich tak - ludzie z telewizora, jak Adam Michnik czy Jerzy Owsiak. Wielu lubiło naśladować jego mowę i tzw. odzywki, z czego było wiele wesołości. Mawiał na przykład:
- Kaczka jest, yyy, uczony, a jo jestem, yyy, szkolony!
Było to w czasie, gdy lansowano hasło: każdy rolnik postępowy …, i przeprowadzano przymusowe szkolenia rolników, uświadamiając ich na przykład , że nie należy za pługiem chodzić boso, bo to szkodzi zdrowiu. Graboj (tak najczęściej ten przydomek wymawiano) mówił tak o sobie i swoim sąsiedzie Józefie Kaczce, który umiał pisać i czytać, a on - zdaje się - nie. Zaś boso za pługiem uwielbiał chodzić do późnej jesieni.
Opowiadano tęż często o tym, jak to Grabaj przetrącił się na kretowisku. Były to niby tylko powtórzenia tego, co miał sam o tym opowiadać. Przygoda ta miała go spotkać w porze znojnych żniw, gdy z pomocą Heńka Romanowego zwoził snopy z pól do stodoły. Wóz ciężko naładowany snopami trzeszczał i skrzypiał w różnych swych częściach pod naciskiem ciężaru. Na koniach brzęczały łańcuszki naszelników i rozmaite żelazne przybory. W powietrzu świstał niekiedy przeciągle długi bicz woźnicy lub rozlegał się głos „Wio!...”, na co konie odpowiadały parskaniem. Gdy znowu próżny wóz wyjeżdżał ze stodoły, wtedy brzmiał głośny turkot, rozlegało się trzaskanie i strzelanie z bata. Z pól położonych na Powabach lub za Górską Drogą wszyscy gospodarze zwozili zboże drogą zwaną Wąwozem. I jeździło się tą drogą dobrze, bo wyżłobiona w podłożu z gliny droga miała brzegi mogące wóz podeprzeć, w razie gdyby taki załadowany zbożem drabiniasty wóz chciał się przewrócić. Na niektórych odcinkach droga bowiem łagodnie opadała, wóz konie pchał, a furmani pozwalali im biec kłusem. Patrząc z pól na jadące Wąwozem fury ze zbożem, widziało się tylko mknące baty i czapki powożących. Wujek Julian Broda tak to opisał:

Tam był i wąwóz, którym w czasie żniwa
Do stodół suche już wożono snopy
W kopnych drabinach – takich się używa;
Kopne, bo zboże liczono na kopy.
Marek Hołda1) Zwózka
Marek Hołda Przed kuźnią


Wąwóz, głęboko w lessach wyżłobiony,
Był bardzo wąski i ładowne fury
Ocierały się o wąwozu strony,
Którym do wioski jechało się z góry.

Droga to była tak bardzo głęboka,
Że w niej się skrywał wóz załadowany.
Jakby w tunelu chował się dla oka,
Tylko przesuwał się bat wyprawiany.


Jednak gdy się już dojeżdżało do zabudowań wiejskich rozpoczynał się dość stromy i kręty zjazd w głęboki wąwóz między polami Tondosa i Chorążka, to tu brzegi były odsunięte od drogi, rozległe, miejscami wysokie i nie regularne. Na szczęście - jak się później okaże - porośnięte tu i ówdzie drzewami i krzewami. W pewnym miejscu zaś droga skręcała w prawo (właściwie rozwidlała się; na wprost biegła droga na podwórze Henryka Tondosa) i biegła dalej nad urwistym zboczem koło domu Chorążka. Na tym trudnym odcinku gospodarze wozy załadowane zbożem hamowali specjalnymi łańcuchami. I właśnie zadaniem Heńka Romanowego było, gdy Grabaj nadjechał nad ten stromy zjazd, zejść z fury, wejść pod nią, odpiąć przyczepiony tam specjalny mocny łańcuch i okręcić go wokół szprychy i obręczy koła, zapiąć hak i gotowe. Jedno koło tylne tego wozu nie mogło się obracać i hamowało tak wóz, że mógł on zjeżdżać powoli lekko ciągniony przez konie. Zwozili tak, Grabaj z Heńkiem, zwozili to zboże, ale za którymś razem Heniek źle zahaczył hak do łańcucha. Wóz ruszył, hak się zsunął i łańcuch puścił – koło nie zostało zahamowane. Jon chyba nie spostrzegł tego w porę i nie zatrzymał wozu póki jeszcze był czas. Gdy zaś konie naszelnikami nie były już w stanie powstrzymywać wozu, to jazda nabierała prędkości. Zbliżając się do zakrętu droga zaczynała wchodzić na płaski odcinek, ale na zakręcie wóz się przewrócił i Jon spadł trafiając podobno właśnie na kretowisko. Wóz nie stoczył się z wysokiego zbocza tylko dzięki tym wspomnianym wcześniej drzewom i krzewom. W wyniku upadku sam Grabaj poczuł jednak, że bolą go plecy czy tam krzyż. Sam opowiadając barwnie o tym później, całą winę za to przypisał temu pechowi, iż trafił na to kretowisko. Jaki miał w tym udział Heniek Romanów, Grabaj – jak się zdaje - nie domyślił się.
 

A Heniek Romanów był synem kowala Romana Ganczarskiego, który miał kuźnię naprzeciwko domu i sadu Grabaja (czy tam Grabajki? bo oni chociaż się pobrali, to gospodarka zdaje się była jej własnością po pierwszym Grabaju; zdaje się miała na imię Barbara, a nazywano ją Wotroba). Kuźnia stała na wzgórku po drugiej stronie rzeki. Przed kuźnią biegła szosa, którą w tym właśnie miejscu przecinały tory kolejki wąskotorowej. Za tym punktem przecięcia rozciągał się plac gromadzki zwany Kowalówką, służący nie tylko jako miejsce wiejskich zabaw tanecznych, ale także jako boisko sportowe do gry w piłkę nożną, w palanta lub w „dwa ognie”; tu także miejscowi nauczyciele przyprowadzali młodzież na lekcje WF.

O tego właśnie Heńka zapytał mnie ostatnio w liście (e-mailu) Zygmunt Szych z Tarnowa:
Poprzypominały mi się moje kalinieckie lata i tamci ludzie. Niektórych znałem tylko z opowiadań mojego Taty(np. p. Kaczkę)Co do kuźni, gdzie bardzo lubiłem bywać, to mówiło się o "Heńku-kowalu", a Ty podajesz jakieś inne nazwisko? Poza tym ja też obżerałam się papierówkami-jak pachniały!- w sadzie po drugiej stronie Ziębów, pamiętam jak jego synowie w mojej asyście poili konie w Kaliniance
To co mu odpowiedziałem (powinienem był jeszcze sprostować, że rzeka nazywa się Kalinka, a nie Kalinianka) przytoczę tu, bo wydaje mi się, że będzie dobrym uzupełnieniem powyższego opowiadania:
   

Poprzednio pisałeś o tych smacznych jabłkach "papierówkach" , w sadzie Zięby rosnących tuż przy ścieżce prowadzącej koło zabudowań kowala Romana Ganczarskiego, wprost na kładkę na rzece, po której przechodziłem na drugą stronę wracając z Kowalówki do domu. Jakże te jabłka smakowały po długiej grze w piłkę! Pamiętam to, pamiętam! Grać w piłkę na Kowalówce przychodził i Heniek-kowal - jak go nazywasz - nazywany przez nas Heńkiem Romanowym, bo był synem kowala Romana Gancarskiego. On "królował" przede wszystkim w kuźni. Chodziłeś tam oglądać jak on wali młotem w trzymane przez ojca na kowadle - rozgrzane do czerwoności - żelazo, to wiesz. I ja tam bywałem, bo ciekawiła mnie ta "kowala czarna robota". Obserwowałem jak się konie kuje, obręcze na koła nakłada itp. Na Kowalówce ten rosły i silny chłopak okazywał się jednak bardzo nieporadny. Nie miał sprytu za grosz, to też mniejsi go kiwali, a on się zamaszyście "sztachał" wywołując salwy śmiechu. Wywoływał też i strach, bo na nogach miał buty trzewiki z twardymi "pyskami" i "kosił" nimi po kostkach niemiłosiernie. Może miałeś okazję uczestniczyć tak kiedyś w grze z jego udziałem? Heniek był bohaterem wielu anegdot, które opowiadano w Kalinie, bo to postać malownicza. Niektóre próbuję spisywać.

. 1) Marek Hołda urodził się 25 kwietnia 1956 roku. Mieszka i maluje w Miechowie. Preferuje tradycyjne malarstwo sztalugowe. Najczęstszymi motywami jego prac są: architektura i scenki rodzajowe z Miechowszczyzny. Maluje zarówno pejzaże, jak i sceny batalistyczne.
Jednak największą jego fascynacją są konie - te ożywające dzięki wyobraźni Artysty w tworzonych obrazach i te istniejące naprawdę. Wielki miłośnik koni i jeździectwa - jest też związany z końmi zawodowo jako instruktor jeździectwa w Stadninie Koni w Udorzu. Marek Hołda jest twórcą utalentowanym i niezwykle pracowitym. Ma na swoim koncie imponujący dorobek - ponad tysiąc płócien.
Rozpoczynał karierę pod kierunkiem swego przyjaciela - malarza Romana Breitenwalda. Stale doskonali swój warsztat artystyczny, uzupełniając go rzetelną wiedzą historyczną - studiami nad kulturą materialną danej epoki, bronią, mundurem, obyczajowością. Bierze udział w krajowych i międzynarodowych plenerach malarskich
Marek Hołda w swojej pracowni 


Rzeszów, wrzesień 2017 r.


Chłopiec był strzelcem
Zdjęcie poniższe pochodzi od ciotki Haliny Kowalskiej z Kaliny Małej. Na zdjęciu tym jest jej ojciec
Stanisław Broda (1901 – 1948)
(aby go wskazać, wypaliła wyraźnie widoczną dziurkę w jego kolanie), brat mamy mojego ojca, Julianny Dąbrowskiej. Babka Julia miała pięciu braci starszych: Jana zwanego Jonkiem, Franciszka, Stanisława, Adama i Józefa oraz jednego młodszego: Juliana. Ten Stanisław tu na zdjęciu, to jest właśnie ten, o którym jest mowa. Mówię o tym, bo on miał syna, również Stanisława i jego najstarszy brat Jan miał syna Stanisława. Brodów Stanisławów było więc kilku. Ten ostatni jeszcze żyje i ostatnio pisał do mnie (piszę te słowa 13.06.2012 r.). Mieszka w Sosnowcu i tam mieszkają jego dzieci oraz zapewne i dzieci jego dzieci, o których mi pisał w jednym z listów i aby coś tu o nich napisać musiałbym ten list odszukać, co odłożę sobie do innej okazji. Stanisław Broda o którym tu mowa mieszkał w Kalinie Małej i oprócz córki Haliny miał córkę młodszą, Zdzisławę oraz wspomnianego wyżej syna Stanisława. Halina wyszła za Kowalskiego i Kowalscy przejęli gospodarstwo po Brodach, a Zdzisława wyszła za Włodzimierza Czaderskiego i zamieszkali u Czaderskich. Najmłodsze dziecko, i jedyny syn, też o imieniu Stanisław, był z zawodu elektrykiem i, pamiętam, że instalował nam oświetlenie elektryczne w tej chatce z gliny nad stokiem, gdzie dopiero co moi rodzice się osiedlili. Było to pewnie w 1955 roku, gdy jeszcze Spółdzielnia Produkcyjna w naszej wsi istniała ( a w niej byli, i ojciec, i dziadek z całym swoim polem ), co spowodowało założenie elektryczności w naszej wsi odbyło się w pierwszej kolejności. Zaś to, że kuzyn ojca instalował tę elektryczność, pomogło nam w tym, by nie pominięto nas, jako że ten i ów orzekał wówczas, że nasza chatka nie nadaje się do instalowania w niej elektryczności. Z tym Stanisławem Brodą spotkał się przypadkowo parę lat temu w Olkuszu mój brat Tadek.
Zygmunt 11 czerwiec, 2013
Z którego roku pochodzi to zdjęcie grupy mężczyzn? Wiadomo, kogo przedstawia? Ci mężczyźni są w "maciejówkach" z orzełkami(część z nich),byłażby to o0rganizacja POW(Polska Organizacja Wojskowa) z Kaliny Małej?
Właśnie!
Pytał mnie o to Zygmunt Szych na portalu http://kalina-mala-.manifo.com w 2013 roku. A ja sam tak oto stawiałem sobie te pytania w roku 2012:

Co przedstawia to zdjęcie? Nie otrzymałem go bezpośrednio od ciotki Haliny Kowalskiej ale dopiero od wujka Juliana Brody wtedy, gdy z nim korespondowałem w latach 80.
Bezpośrednio od Kowalskich dotarły do mojego domu rodzinnego w Kalinie Małej dwie książeczki formatu kieszonkowego przysłane z Toronto. Pierwsza to: „Na ruchomej taśmie życia (On the moving assembly line of life)” autorstwa: J. W. Broda. Na lewej stronie okładki jest dedykacja wujka dla Haliny i data:27/9/70. Druga jest zatytułowana: „W cieniu kanadyjskiego klonu (In the shadow of the Canadian maple-tree)” , a jej autor podpisuje się: Joseph Broda. Obie wydane są w Ottawie w ilości 200 egz. każda. Pierwsza w roku 1966, a druga w 1969. Ta druga zawiera wspomnienia wujka Józefa z trudnego okresu początkowego pobytu w Kanadzie, kiedy to zmuszony był pracować fizycznie na farmie, ale też i wspomnienia z czasu późniejszej działalności w Związku Polaków w Kanadzie i pisania do organu prasowego tego Związku, największego i najpopularniejszego pisma polskiego w Kanadzie, noszącego tytuł „Związkowiec”. Te książeczki zawierają właśnie niektóre z artykułów tam przez wujka wcześniej publikowanych.
Do treści zawartych w tych książeczkach trzeba będzie powrócić osobno, zaś tu chciałem tylko zaznaczyć jak krętą drogą one do mnie docierały. U moich rodziców znalazły się one w latach 70. To jest okres moich studiów, a później pracy, gdy do domu przyjeżdżałem tylko na wakacjach. I zastanawiam się od jakiegoś czasu, czy ciotka Halina Kowalska świadomie ze względu na mnie kazała do nas, zdaje się swojemu synowi Tadkowi, te książeczki przekazać. Dotyczy to też tego zdjęcia.
*
I oto jest maj 2014 roku. Na portalu internetowym http://kalina-mala-.manifo.com pojawiają się fragmenty z książki …
Ale może oddajmy głos administratorom tego portalu: pani Marioli Chrzęstek i panu Wiesławowi Chrzęstek:
Poniżej zamieszczamy fragmenty książki "Miechów i okolice" dotyczące osób i wydarzeń związanych z Kaliną. 
Państwo Chrzęstkowie nie piszą nic więcej, ale ja widzę, że poniższe zdjęcie jest tym samym zdjęciem, które pp. Chrzęstkowie zamieścili już wcześniej w Internecie wraz z moimi Wspomnieniami. To zdjęcie jest czarno-białe, bo w książce Miechów i Okolice takie było, ale jest wyraźne i opisane. Widzimy tu więc siedzącego pośrodku legendarnego kalińskiego nauczyciela, pana Kazimierza Marusińskiego, który na zdjęciu otrzymanym od Haliny Kowalskiej był zamazany i nie do rozpoznania.
W podpisie zdjęcia czytamy na wstępie: Drużyna strzelecka z Zarządem gm. Wielko-Zagórze po pierwszej wojnie światowej.
Pojawia się jednak pytanie: - Jaka drużyna strzelecka? Coś co pozostało po POW ? POW było organizacją tajną i działało do momentu odzyskania przez Polskę niepodległości, to jest do listopada 1918 roku. Ci chłopcy w maciejówkach i mundurach, to być może już młodsi koledzy POW-iaków. Stanisław Broda nie jest już tu w mundurze, co tym może należałoby tłumaczyć. Podobnie jego sąsiad (sąsiad tu na zdjęciu, ale i mieszkający po sąsiedzku) Sroga Franciszek. Niżej zaś siedzi jego brat młodszy, Sroga Franciszek, już w maciejówce i mundurze. Zaś w środku tej trójki siedzących siedzi Jan Zięba. Czyżby to nie był ten Zięba, którego ja potem znałem jako sąsiada Kowalówki i ojca Heńka, Kazka, Stacha i Marysi. Nie pamiętam, a może nigdy nie znałem jego imienia, choć jego znałem – zdaje mi się – dobrze. Ciekawe, że Zygmunt Szych też nie rozpoznał go na tym zdjęciu od Haliny Kowalskiej, a on tam akurat nie był zamazany. Zygmunt zaś mówił, że bywał kiedyś na wakacjach u Ziębów, bo to jego rodzina. Mieczysław Bogacz zaś, to zdaje się będzie ojciec Zdzisława Bogacza, obecnego szefa OSP w Kalinie Małej i jego młodszego brata (bliższego mi wiekiem, tak, że prawie mogę powiedzieć, że kolegi) Sylwka. Roman i Stanisław Włodarczyki to pewno synowie Jana, sąsiada Florka, tego z Brzegu, który z kolei był naszym sąsiadem, czyli sąsiadem moich rodziców. O nich mógłbym długo mówić.

Franciszek Idzik to najprawdopodobniej ten, u którego był potem sklep. Rówieśnik mojej babki Julianny, o czym sam nam z ojcem kiedyś w polu na Powabach mówił. Gdy już oddał gospodarstwo swemu młodszemu synowi Tadkowi, miał więcej wolnego czasu i spacerował sobie po polach. O nim również mógłbym długo mówić. A Stanisław Krupa, to pewnie dziadek mego rówieśnika , Adama Krupy? Jeśli tak, to o nim, podobnie jak i Franciszku Goli – mogę dużo opowiadać. Widzę bowiem życie tych ludzi w całości – jedna wojna, wielki kryzys gospodarczy, czyli również coś w rodzaju wojny i druga wojna; a nade wszystko to zwyczajne życie po tych rujnujących kataklizmach w przypadku tych, którzy je przeżyli.
Zaintrygowała mnie jeszcze ta informacja, że z tymi strzelcami są tu jeszcze przedstawiciele Zarządu gminy Wielko-Zagórze. Prezes Gminy, Pajda z Pstroszyc, to niewątpliwie jest ten przedstawiciel. Tomasz Tondos, sołtys wsi Kalina Mała – pewno też. A ci trzej pozostali cywile - także? Drużynowym jest Stanisław Szarek ;pewno z tych Szarków mieszkających przy końcu wsi od strony Kaliny Wielkiej. I NN; i to wszystko. Szperałem jeszcze za informacją, co to była za gmina Wielko-Zagórze. Pomyślałem, że najpewniej Zbigniew Pęckowski coś o tym napisał, bo w żadnym atlasie i na żadnej mapie takiej miejscowości nie sposób znaleźć. I nie zawiodłem się: na stronie 165 jego wiekopomnej – jak mi się wydaje – książki Miechów pisze tak: Po uwłaszczeniu włościan w r. 1864 rządy carskie wprowadziły samorząd wiejski, tworząc gminy zbiorowe składające się z kilku wsi jako odrębnych gromad oraz folwarkow.b)
b) Dla podmiechowskich wsi poklasztornych utworzono dwie gminy: dla wsi północnych w folwarku wiekozagórskim zw. Wielkozagórze (potem z siedzibą w Zagorzycach) i dla wsi południowych w Miechowie (przeniesioną potem do Jaksic).
jad

Niewygoda

Dzieci zaczynają od tego, że kochają swoich rodziców. Po pewnym
czasie sądzą ich. Rzadko kiedy im wybaczają.
Oskar Wilde

Masz rację, że chcesz dokładnie wyjaśnić wszystko o swoich najbliższych, nawet te przykre sprawy. Ale ja chcę ich wszystkich zachować w pamięci takich, jakich poznałam: serdecznych i życzliwych. Weź też pod uwagę fakt, że wtedy rodzina Dąbrowskich była w bardzo trudnych warunkach, a bieda nie podpowiadała dobrych rozwiązań.
Słowa stryjenki Luboszy w liście pisanym do mnie w Pomiechówku 9 września 2003 roku.

A co do siostry Reginy, to była pochowana tuż za murem, bo z mamą chodziłem na grób siostry Reginy. Ale teraz trudno byłoby odnaleźć ten grób, ponieważ za murem powstało bardzo dużo nowych pomników i może już tego grobu wcale nie ma. Co do siostry Reginy – ja jej w ogóle nie pamiętam i musiała bardzo młodo umrzeć. Babcię Mariannę trochę pamiętam: była szczupła i niewysoka. Słowa stryja Bońka w liście pisanym do mnie w Zielonej Górze w dniu 25 kwietnia 2004 roku.
Zafrapowało mnie samo to określenie. Czy niewygoda to właśnie ten motor, który pędzi człowieka, skłania do myślenia i działania?!
Jak szukam w pamięci sytuacji i zdarzeń z własnej przeszłości, czyli tego co sam doświadczyłem w pełni świadomie, albo doświadczyłem pośrednio w tym sensie, że skutki zdarzeń z tej przeszłości miały wpływ na mnie, bo miały wpływ na moich przodków: moich rodziców, dziadków, a nawet pradziadków i prapradziadków itd. Jeśli więc szukam takich zdarzeń, to znajduję ich mnóstwo.
Można je oczywiście nazwać inaczej: biedą, nieszczęściami albo ludzkimi ułomnościami. Ale słowo niewygoda, wszystko to zdaje się obejmować, a powiedziałbym, iż nie brzmi tak lamentacyjnie. Wydaje mi się ono zwykłym stwierdzeniem, a nie od razu ubolewaniem. I dlatego tak się nad nim zatrzymałem w rozmyślaniach.
Taką dotkliwą niewygodą było na przykład kiedyś dla mnie marznięcie nóg. Gdy siedziałem nad książkami w naszym małym domku nad stokiem w Kalinie Małej, przy stole postawionym pod oknem obok drzwi, to zimno idące dołem od tych drzwi niemiłosiernie chłostało moje nogi. Drzwi wychodziły do małego przedsionka gdzie stała miednica na wiklinowej podstawce, a obok wiadra z wyborną wodą do picia, ale służącą i do mycia, przynoszoną ze źródełka u podnóża stoku. Drzwi do tego przedsionka otwierane i zamykane były w ciągu dnia często, bo ciągle ktoś wchodził lub wychodził. Byliśmy przecież siedmioosobową rodziną, a odwiedzali nas przecież, i stryjowie, i sąsiedzi; a przede wszystkim mama krzątała się koło kuchni i ciągle po coś musiała wychodzić do obory, szopy czy stodoły. Jakieś tam obuwie na nogach zawsze miałem, ale tylko tzw. walonki bywały tu wystarczająco ciepłe. One jednak były mało eleganckie i często wolałem ich nie ubierać. Aby się rozgrzać, gdy już mi te nogi niemiłosiernie zmarzły, wstawałem od książek i zabierałem się do jakiejś fizycznej roboty, jak rąbanie drewna na opał, noszenie wody ze stoku, rżnięcie sieczki lub po prostu szedłem na spacer w Doły, albo pojeździć na sankach z kolegami na Grabajowej górze. Czasem jednak, gdy pilnie trzeba było lekcje odrobić, lub gdy książka była ciekawa i nie mogłem się od niej oderwać, trzeba było siedzieć mimo uczucia zimna płynącego od nóg. I to pamiętam jako obmierzłą niewygodę właśnie.
Bywała jednak i taka niewygoda doraźna, gdy człowiek nie mógł sobie odmówić przyjemności. Wspomniane wcześniej zjeżdżanie na sankach z góry Grabajowej, na które zbiegało się nie raz chłopaków z pół wsi, by ścigać się, najeżdżać i robić wszelkie możliwe karambole wywołujące śmiechy, a czasem i gniew, tych prześcigniętych, wywróconych w zaspę śniegu lub inaczej jeszcze poturbowanych. Zjeżdżało się z tej góry najczęściej w sad Grabaja, gdzie można było swobodnie wyhamowywać, ale co więksi ryzykanci puszczali się i wzdłuż granicy między polami Grabaja i Czaderskiego, gdzie potem trzeba było skręcać na drogę biegnącą wzdłuż rzeki tak, żeby nie wpaść do tej rzeki. Pamiętam też i taką niedzielę, gdy cała nasza zgraja zjeżdżała na podwórko Kaczki, drugiego sąsiada Grabaja, a następnie przemknąwszy przez to podwórko skręcała nad urwiskiem na drogę łagodnie opadającą do drogi biegnącej wzdłuż rzeki Kalinki. Nie wzięcie – jak to się mówi – tego zakrętu oznaczało poważne niebezpieczeństwo poturbowania się w spadaniu z tego urwistego zbocza i ewentualne zatrzymanie się w – nie wielkiej, bo nie wielkiej, ale zawsze – rzece. Na podwórku tym w tę pamiętną niedzielę, o której tu mówię, bo ją szczególnie dobrze zapamiętałem, stało wiele ludzi obserwujących te harce i popisy młodzieży. Stali ci co już zjechali, a przyjrzeć się chcieli, jak inni zjeżdżają i najeżdżają, jak się wywracają, pokrzykują na siebie, parskają śmiechem, a czasem i kłócą. Od Kaczki z domu wszyscy powychodzili. Starsi trochę się śmiali, trochę ganili, bo zdarzały się przypadki brutalnych najazdów. Najazdów jednych sanek, na których zwykle siedziało kilka osób, na inne podobne lub podjechania z tyłu kogoś z tych obserwujących, gdy się zagapi. W tym ostatnim przypadku delikwent przelatywał nad sankami jakby go z procy wystrzelili. To było niebezpieczne ale jakimś cudem nic tam nikomu się nie stało oprócz mniejszych lub większych potłuczeń. A ile tam było uciechy!
rys.Andriollego

Ja nie miałem swoich sanek, więc jeździłem razem z Jankiem Włodarczykiem na jego sankach. Czasem przysiadałem się na sanki Dzidka Podymy, z którym często jeździł też Felek (mój stryj, ale ponieważ niewiele starszy, to wtedy był po prostu Felek), albo Zbyszka Powroźnika posiadającego najszybsze sanki. Zbyszek poza tym lubił poszaleć, to chętnie zabierał odważnych i takich co to w czasie jazdy nie wystraszą się i nagle nie zaczną hamować nogami po śniegu. I tak zabrałem się raz z nim na taki kurs przez to Kaczki podwórko, gdzie stało wiele grup ludzi rozmawiających, chwilowo odpoczywających saneczkarzy. Pędziliśmy jak huragan, tylko tuman śniegu za nami się wznosił, gdy ujrzałem tyłem do nas stojącego Jurka Miskę, czy może Zdziśka Kaczkę (dziś już tego nie pamiętam). Ani Zbyszek, ani ja, nie próbowaliśmy nawet hamować. Miska przeleciał nam nad głowami, a my pojechaliśmy dalej. Na dole zaczęliśmy nasłuchiwać, czy nie ma krzyków i lamentów, ale nie było. Nic mu się więc nie stało. Te emocje do dziś jednak pamiętam. Oj! Były to, były zimą w Kalinie przygody.

Ileż to było uciechy! Jednak i tu była niewygoda. Moje wełniane rękawice, zrobione na drutach przez mamę, z wełny wcześniej przez mamę uprzędzionej na kołowrotku (jeszcze parę lat temu widziałem ten kołowrotek w domu rodzinnym na strychu; czy on tam jeszcze jest?), oblepiały się śniegiem, który od przenikającego ciepła rąk powoli topniał, nasączał je i ponownie mokre rękawiczki zamarzały ziębiąc ręce. A tu nie można przecież było opuścić dobrze rozpoczętej zabawy. Ręce marzły więc niemiłosiernie. Pamiętam, że jak tak raz mi te ręce zmarzły w czasie takiej zabawy ( a było to u Florków, bo my zjeżdżaliśmy gdzie się dało, choć najlepiej do tego nadawała się góra Grabajowa) z Leszkiem Florkowym i Jankiem Włodarczykiem, że aż zrobiły się sine; i gdy weszliśmy do domu do Florków i zaczęli te ręce grzać przy piecu, to tak mnie one potem łupiąco zaczęły boleć, iż zaczęło mi się robić niedobrze, zaczęło mnie mdlić i robić się słabo. To była wczesna moja młodość, kiedy to jeszcze nie wiedziałem, że zmarzniętych mocno rąk nie należy szybko rozgrzewać przy piecu.
Ale były też niewygody inne. Gdy rozmyślam nad tym, jak moi rodzice chcieli sobie ułożyć życie, gdy się pobierali, to to łagodne słowo niewygoda wydaje mi się dobrym określeniem. Przynajmniej w punkcie wyjścia tych rozmyślań. W roku 1948 rodzice się pobierali. Mama, Marianna Kowalska z małej wioski Cieplice leżącej tuż koło Gołczy, poznała ojca, Adolfa Franciszka Dąbrowskiego, najprawdopodobniej przy okazji odwiedzin swojego młodszego przyrodniego (jej mama, Anna z domu Gajda, umarła właśnie przy jej porodzie) brata Franka, który był wtedy milicjantem zakwaterowanym w Kalinie Małej w domu Florków. Mama co prawda mówiła nam potem inaczej. Opowiadała, że to ojciec z kolegami przyjeżdżał do ich wioski na rowerach w – jak to się mówiło – kawalerkę. Gdy więc była na coś w danej chwili na ojca zła, to krzyczała: - Po coś tam przyjeżdżał?! O byście byli koła połamali w tym wąwozie! (miała na myśli drogę wiodącą od Cieplic do Falniowa głębokim i spadzistym wąwozem, która była krótszą drogą do Miechowa niż ta lepsza, wiodąca przez Gołczę). Stara Florkowa była kuzynką mamy ojca (były siostrami ciotecznymi), a więc ojciec był dalszym kuzynem Zenka Florka, jego rówieśnikiem, sąsiadem i kolegą do chodzenia na kawalerkę i nie tylko. I tu widzę płaszczyznę styczności rodziców.
Rodzice chcieli się pobrać i po pewnych targach stało się to w maju 1948 roku, tuż po śmierci babki ojca, Marianny Brody z domu Tondos (matki, matki ojca, Julianny). Nie było więc hucznego wesela. Zaś w czasie tych targów – jak mama opowiadała – miało też dojść do wzburzenia się dziadka Franciszka Dąbrowskiego, przyjazdu do Cieplic do dziadka Romana Kowalskiego z awanturą i pretensjami, że chcą mu najstarszego i najlepszego syna zabrać. Mama mówiła o takich planach rozważanych rzeczywiście, bo ona jedna została w domu rodzinnym, podczas gdy pozostałe rodzeństwo już dom rodzinny opuściło lub, jak Franek, który nie był jeszcze żonaty, pracowało zarobkowo nie myśląc o gospodarowaniu na ojcowiźnie. I te plany w którymś momencie dotarły do świadomości mojego dziadka Franciszka. Wzburzyło go to, bo on miał inne plany. Według mamy miał powiedzieć mojemu przyszłemu dziadkowi Romanowi: - On będzie dziadem na siedmiu morgach! U mnie będzie miał siedemnaście i będzie panem!
Jak to sobie dziadek Franciszek wyobrażał, nie mogę zrozumieć, skoro ojciec miał wówczas siedmiu młodszych braci (najmłodszy, Feliks, miał wówczas dwa lata), czyli dziadek miał jeszcze siedmiu innych synów? Mógł myśleć tak jak jego ojciec Piotr z Zarogowa? Mój pradziadek Piotr miał go jednego ale jeszcze i trzy córki. No i rzeczywiście ożenił syna Franka u Brodów w Kalinie Małej z Julianną, jej sześciu braci spłacił (choć nie do końca) i młodzi mogli przejąć całe siedemnasto morgowe gospodarstwo po Brodach. Tylko że pradziadek Piotr miał w tym Zarogowie gospodarstwo dobrze prowadzone, a dziadek Franciszek po przejęciu gospodarstwa od Marianny i Ludwika Brodów w 1925 roku w Kalinie Małej, na skutek wzięcia przez niego kredytów na zakup nowoczesnych narzędzi rolniczych, a następnie wybuchu Wielkiego Kryzysu w 1929 roku powodującego spadek cen produktów rolniczych i , co szło za tym, niemożność spłaty zaciągniętych kredytów, doprowadził gospodarstwo do ruiny. Próby ratowania gospodarki przed wierzycielami, komornikami przez przepisywanie własności na innych członków rodziny Dąbrowskich doprowadziło do konfliktu z poręczycielami, którzy nie chcieli, czy nie mogli zrobić tego samego i komornik sprzedał im część pola. Tak się stało z Czaderskim, który potem stał się głównym podejrzanym o podpalenie stodoły. W pożarze, który był pewno gdzieś około roku 1930, spłonął też dom. A ludzie niektórzy niby ratowali maszyny rolnicze z płonącej stodoły, a w rzeczywistości kradli. I kto co mógł im później udowodnić? Dramatyczne było to, że nie było jak spalonych budynków odbudować. Kryzys dusił rolnictwo w Polsce do 1933 roku. Wierzyciele zajęli wszystkie ewentualne odszkodowania z ubezpieczenia, co i tak nie pokrywało wszystkich długów i dalej groziło zajęciami, jeśli w gospodarstwie byłoby na przykład więcej niż dwie krowy. I odpowiednio innego inwentarza, który przepisy pozwalały lub zabraniały z gospodarstwa zabrać komornikowi.
Gdy jednak czytam jak wiele ofiar śmiertelnych przyniósł na przykład w Ameryce ten kryzys z 1929 roku, jak wiele ludzi zmarło z głodu, to patrzę na dziadka nieco inaczej niż patrzyli na niego moi rodzice. Jakoś przeprowadził tak liczną rodzinę przez trudne czasy. I choć można powiedzieć, że on inaczej niż jego ojciec, wpędził rodzinę w biedę, ale też można powiedzieć w jego obronie, że chyba po prostu trafił też na trudniejsze czasy. Nie mógł przecież przewidzieć tak wielkiego kryzysu. A postępował sobie śmiało, bo wydawało mu się, że wszystko będzie jak za czasów ojca.
Mijały więc lata, synów przybywało (pierwsza urodziła się w roku 1926 córka Regina, która zmarła w wieku szkolnym), synowie dorastali w surowych – nazwijmy to tak – warunkach mieszkaniowych. Dom nie był odbudowany do 1948 roku. I teraz okazało się, że dziadek Franciszek chce syna Adolfa ożenić, i chce by żona wniosła wiano mogące poważnie wesprzeć palącą potrzebę odbudowy domu, w którym to domu zamieszkają razem. Na to dictum dziadek Roman przystał i… tak to się zaczęło!
Moi rodzice pobrali się więc w maju 1948 roku i wraz z rodzicami oraz młodszymi braćmi ojca będącymi wtedy w domu (niektórych dziadek porozsyłał do bogatszych krewnych do pracy zarobkowej (sic!) w ich gospodarstwach) przystąpili do odbudowy domu spalonego gdzieś około 1930 roku. Mury spalonego domu ocalały i ten prowizorycznie zadaszony dom służył rodzinie do jakiego takiego przetrwania zim, bo latem oczywiście z noclegami na wsi nigdy nie było problemu. Zastanawiając się jednak nad tą niewygodą jaką musieli znosić, trzeba sobie uzmysłowić, że w spalonym domu na jednej jego części mieszkali młodzi z dziećmi: córką Reginą urodzoną w 1926 roku, synem Adolfem Franciszkiem urodzonym w 1928 roku i synem Stefanem urodzonym w 1930 roku. Dwa lata później, zdaje się już po pożarze, urodził się Maksymilian, potem Bonifacy, Stanisław, Henryk, Józef. W drugiej części domu (tej opuszczonej przez rodzinę najstarszego ich syna Jana, z która wyjechał on na Kresy w okolice Wołkowyska), odgrodzonej od tamtej sienią, mieszkali rodzice babki Julianny, a teściowie Dziadka Franciszka Dąbrowskiego, czyli moi pradziadkowie Marianna i Ludwik Brodowie z najmłodszym, niepełnoletnim (miał w 1930 roku 20 lat życia, ale przed II WŚ mężczyźni pełnoletność uzyskiwali dopiero w 21 roku życia) synem Julianem. Od tego właśnie Juliana, od tego mojego wujka Juliana Brody, który po II WŚ mieszkał z rodziną i pracował w różnych miasteczkach koło Koszalina, a gdy ja go poznałem w latach siedemdziesiątych – w Koszalinie; od tego wujka Juliana dowiedziałem się najwięcej o tamtych wydarzeniach. Ratował z pożaru co mógł tak, że plecy i inne części ciała miał poparzone. Ratowała go i kurowała później ówczesna nauczycielka szkoły. On ratował się po paru latach wyjazdem do wojska, a po wojsku, wiedząc, że nie ma po co wracać do Kaliny, pojechał do brata Jana na Kresy, gdzie założył małą mleczarnię opierając się na umiejętnościach w tym fachu nabytych dawniej w pracy ze starszym, przedwcześnie zmarłym, bratem Adamem, który mleczarstwa uczył się między innymi tu w szkole mleczarskiej w Rzeszowie (odkąd o tym wiem, nie raz chodząc ulicami starego Rzeszowa, myślę sobie, w jakim stanie ducha był tu kiedyś wujek Adam Broda, gdy przechodził tą ulicą).
Wróćmy jednak do tej sytuacji po pożarze, gdy dach nad głową stracili, będący na dożywociu u córki i zięcia Marianna i Ludwik Brodowie. Co sadzić, jeśli się wie, że pradziadek Ludwik zmarł zaledwie parę lat po tym pożarze, bo w roku 1935 (grobu jego już nie znajdziemy na cmentarzu w Miechowie)? Prababka Marianna Broda z domu Tondos pożyła dłużej, bo do 1948 roku, kiedy to właśnie jej pogrzeb spowodował, że moi rodzice mieli ślub bez hucznego wesela. Moja mama jeszcze zdążyła ją poznać gdy przyjeżdżała do Kaliny w czasach narzeczeństwa z ojcem. Bardzo ciepło ją wspominała i chwaliła się, że babcia ojca ją polubiła. Wiem, że prababka Marianna szukała schronienia u syna Stanisława, który też gospodarował w Kalinie Małej, chodź jego gospodarstwo było mniejsze niż gospodarstwo szwagra i pewno nie przekroczyło dziesięciu mórg. Po I WŚ, po wojnie polsko-bolszewickiej w 1920 roku i po powstaniach śląskich, w których także brał udział (pewno w tym ostatnim), ożenił się w Kalinie Małej u Podymy, dostał po zniżonej cenie (jako legionista Piłsudskiego) ziemię z parcelowanego wtedy folwarku w Kalinie Małej, odkupił (za pieniądze uzyskane od szwagra Franciszka Dąbrowskiego tytułem spłaty z jego części ojcowizny) od brata Jana (również legionisty) jego działkę, gdy ten wyjeżdżał na Kresy i jakieś pole uzyskał też od Podymy jako wiano żony. Stanisław Broda miał troje dzieci: córki Halinę i Zdzisławę oraz Syna również Stanisława. Kryzys lat trzydziestych powodował, że i im żyło się nie lekko. Pisał mi kiedyś o tym w swoich listach wujek Julian, który jako kilkunastoletni chłopiec pasał krówki i u brata Stanisława. Matce zapewne nie było miło szukać pomocy u syna, któremu niedostatek zaglądał nie raz w oczy, skoro dożywocie miał jej zapewnić zięć i córka, bo im rodzice stworzyli najlepsze warunki do gospodarowania. I wtedy szukała pomocy syna Józefa. Józef skończył gimnazjum, rozpoczął pracę na poczcie i po poru latach jako urzędnik pocztowy zaczął względnie dobrze zarabiać. Miał samodzielne mieszkanie i mógł mamę przygarnąć. Mieszkała u niego do wybuchu II WŚ , a tuż przed wojną wujek Józef pracował w Szczawnicy, więc tam mieszkali. Stryjenka Lubosza mi pisała kiedyś, że wspominała ten pobyt u syna Józefa, jak pobyt w raju.



Aniele, pójdę z tobą

Jacek Malczewski, Aniele, pójdę z tobą (Muzeum Narodowe w Warszawie)

Czy ten pastuszek nie stoi czasem przy gościńcu w Kalinie Małej, będącym częścią warszawskiego traktu furmańskiego, bardzo ruchliwego gdzieś w czasach króla Sasa, a upadłego wraz z upadkiem Rzeczpospolitej Obojga Narodów (RON) i zapomnianego przez Boga i ludzi?
Kazimierz Girtler opowiadając o niejakim Piotrze Steinkellerze, na którego pogrzeb trafił w 1954 roku w Krakowie, powiada tak:
Ożenił się powtórnie z Lemańską. Dziaduszyce od Jordana kupił, a z okna naszego kalińskiego dworu widywaliśmy go tam jeżdżącego wąską, angielską karetą.
(s. 367; tom II Opowiadań, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1971)

A jaki widok miał ten gość przejeżdżający obok dworu Girtlera? Oto inny fragment opowiadań Girtlera:
Dwór, dotąd będący o szarych ścianach, wykończyłem. Sprowadzonym z Wiednia obiciem dałem wykleić salkę i przy niej pokój, inne zaś pomalować. Piece kaflowe kupiłem. Ogród też porządkowałem i Kalina przeglądała tak, że już z gościńca ten i ów jadąc zwracał oko na czysty domek i skromny ogródek. W polu też szło nie źle. Urodzaje wprawdzie już drugi rok niebogate, ale dostarczyły spory przychód, gdyż zborze było w cenie. (s.348; tamże)
To K. Girtler napisał w roku 1854, a dwa jeszcze lata wcześniej zrobił następujący zapis:
Całą zimę czyniłem przygotowania, aby w tym roku 1852 można skończyć dwór nowy i przenieś się do czystego, zdrowego mieszkania. Żyd, stolarz z Wodzisławia, wykończył na wiosnę drzwi, okna itp. do całego domu, a ja – wcześnie, bo w pół kwietnia – korzystając z pogody, kazałem dawać sufity, tynkować i stałem na tym, aby koniecznie tą fabrykę, jako już trzecioletnią od zaczęcia, raz skończyć. Ale Żyd jak Żyd, dobry majster, a lepszy szacher. Miałem z nim kłopotu niemało, bo co zaczął robotę, to gdzie indziej odchodził.(s. 314; tamże)
Wydanie części pamiętników Kazimierza Girtlera (a według świadectwa p. Wiesława Chrzęstka jest ich około dziesięć tomów w rękopisie) przez Wydawnictwo Literackie dopiero po ponad stu latach od ich napisania i w niewielkim nakładzie (zaledwie 4283 egz.) jest jednak dobrze opracowane (pominąwszy oczywiście ingerencje ówczesnej cenzury). Zawiera i Noty biograficzne, i Indeks osób, i Indeks miejscowośc, i Tablice genealogiczne, i całkiem pokaźny zbiór zdjęć. W śród tych zdjęć nie ma jednak żadnych zdjęć kalińskiego dworu Girtlerów. Tu jesteśmy więc ciągle zdani na wyobraźnie. Mam nadzieję, że na razie, bo w jakichś archiwach one gdzieś muszą być i prędzej czy później się pokażą. W Notach biograficznych jest zaś jedna taka, którą w tym miejscu warto odnotować:
Ś w i ą t e k - majster murarski z Książa, pracujący przy budowie domu Kazimierza Girtlera w Kalinie. (s. 460)




Więc jeździła kareta przez Kalinę Małą? Podłużna, angielska kareta? Gdzieś w pierwszej połowie XIX wieku z Krakowa do Dziaduszyc tą karetą jeździł niejaki Piotr Steinkeller. I jechał przez Kalinę Małą przed oknami dworu Kazimierza Girtlera!?
Ta kareta, czy też karoca nie była pewno złota, ale czy była to ostania kareta przejeżdżająca przez Kalinę? Girtler nie chwali się jazdą karetami. Czyżby nimi nie jeździł?


A w Kalinie Małej przy gościńcu biegnącym z drugiej strony dworu Kazimierza Girtlera… Czy tędy nie jechała?
A może jakąś inną kalińską drogą jechała? Na przykład Białą Drogą? Bo Kamieńcem – nie. Kamieniec jest drogą „ślepą” we wszystkich swoich rozgałęzieniach; we wszystkich trafia na wzniesienia nie do pokonania przez furmanki. Nie mówiąc już o karetach. Chyba żeby była to kareta zaczarowana! Wtedy – tak. Mogła się tam gdzieś pojawić! Lub właśnie taki … Anioł!? Nie? Ale zwykła karoca… nawet złota karoca – nie!
A Wąwozem? O! Wąwozem – już tak! I drogą przez Brzeg, i Górską Drogą (Górską, bo prowadzącą do miejscowości Góry przez Lisiny, i dalej: do Grzymałowa, Dosłońca, gdzie kiedyś mój ojciec chodził w kawalerkę i gdzie – jak powiadał – słońce żerdką popychano; miałem wtedy wyobrażenie o tych okolicach jako o końcu świata i panującej tam zupełnej ciemnocie; gdy słyszę teraz o imprezach kulturalnych w Grzymałowie gdzie czyta się teksty Girtlera, to jest to dla mnie szok. Przepraszam za tę dygresję, ale może usprawiedliwi mnie to, że jestem w szoku) , i … Czy pominąłem może którąś z licznych kalińskich dróg? Ach! Jeszcze jest droga przez Parcelę. I na pewno jeszcze jakąś pominąłem.
Tę piosenkę miałem za ludową. Moi uczniowie często śpiewali ją na wycieczkach szkolnych. Zasłuchiwałem się w jej słowa, bo pobudzały moją wyobraźnię. Myślałem jednak, że jest to piosenka ludowa. Zdziwiłem się zatem mocno gdy znalazłem ją na 612 stronie w Śpiewniku na całe życie(606 piosenek na różne okazje) wydanym przez Wrocławskie Wydawnictwo Oświatowe w 2001 roku. Okazało się bowiem, że tylko melodia tej piosenki jest ludowa, a słowa napisali dwaj panowie: S. Mrożek i B. Kobiela. Czyżby to był TEN Mrożek?! I TEN Kobiela?! Ciekawostka!! Tak ładnie wyrazili tęsknoty wiejskich pastuszków.
Ale dlaczego ci pastuszkowie tak pragnęli pójść z jakimś Aniołem? Jeżeli już zgodzimy się, że złocistej karety nie szukali dla niej samej (co pewno jest też dyskusyjne?) , ale by pojechać nią do lepszego świata, to wychodzimy poza tekst piosenki, do czego popycha nas jednak ten tekst. Na mnie przynajmniej tak ta piosenka wpływała.
A dziś pytam siebie: - Dlaczego właściwie kiedyś tak chciałem pójść z jakimś Aniołem, a dziś tęsknię za wioską, którą opuściłem? I proszę sobie wyobrazić – wydaje mi się, że odpowiedź znalazłem. O tym opowiem jednak kiedy indziej.
J. A. D.Rzeszów, grudzień 2013 r.


Serce, moje serce, ukoić się nie chce,

Tylko tak się burzy, jak woda w konewce.





CIOTKA STAŚKA WYSZŁA ZA SZOPE(2)

C z y l i ś m i e c h p r z e z ł z y



Kiedyś Hanka bardzo się uśmiała, gdy powiedziałem jej, że najstarsza siostra mamy, Staśka, wyszła za Szope. Mówiłem jej o moim ojcu chrzestnym, Szopie z Cieplic koło Gołczy i mojej matce chrzestnej, żonie Edwarda Soczówki imieniem Antonina, na którą zwykle mówiło się: Edwardowo. Gdy dodałem: ciotka Staśka wyszła za Szopę – usłyszałem jakiś chichot. Odwracam głowę w stronę Hanki i mierzę ją spojrzeniem, a ona jak nie wybuchnie śmiechem i pyta mnie:

- Twoja ciotka wyszła za szopę? (szopa piszę tu z małej litery, by oddać myśl, która Hankę rozśmieszyła).

W jednej z pięknych polskich kolęd śpiewa się tak: Szopa bydłu przyzwoita/ I do tego źle przykryta … . Zaś na naszym rzeszowskim osiedlu Nowe Miasto, w supermarkecie o nazwie Jedynka, jest stoisko z wędlinami, kiszoną kapustą i kiszonymi ogórkami z Charsznicy (tak, tak! Z tej Charsznicy), które urządzono na kształt szopy krytej słomą. Dach jej zrobiony jest – jak to się u nas mawiało – ze słomianych snopeczków. Przyglądam się nie raz, jak tam z Hanką jesteśmy na zakupach, jak te snopeczki są poskręcane i przymocowane. Jakoś jednak inaczej, niż ojciec to robił. Chyba jest to technika stosowana kiedyś tu w rzeszowskim regionie. Stoisko to, to prawie autentyczna szopa ze słomianym dachem, drewnianymi słupkami (tylko tyle, że pomalowanymi) i całym szkieletem, w którym (i tu znów drobna różnica) drewniane drągi nie są zbite gwoździami, ale skręcone śrubami. A ja pytam: - Czyżby nastała moda na szopy?

O! ile nasz ojciec tych szop się nabudował.

Pierwsza taka szopa, wybudowana tam w Kalinie Małej na stokiem, to była szopa na węgiel „przylepiona” do naszego ówczesnego domu-lepianki, inaczej nazywanego „betlejemką”.

Co to były za czasy!?

Gdy myślę o ojcu z tego czasu, gdy sięgam pamięcią do tamtego czasu, to ojciec jawi mi się jak jakiś amerykański osadnik, który w szczerym polu zakłada siedzibę dla siebie i swojej rodziny. A wszystko robi – jak by to wojskowy powiedział – środkami podręcznymi. Taki wojskowy na przykład, jak nasz wujek Jan Broda zwany Jonkiem. Wujek Jonek był najstarszym synem Ludwika Brody gospodarującego na dwudziestu morgach w Klinie Małej. Prace w polu, do których od razu ojciec zaczął go wciągać, lubił. Zatem po powrocie z wojny polsko-rosyjskiej w 1920 roku, w której z armią generała Hallera (dodajmy: pochodzącego spod Miechowa) walczył na terenach dzisiejszej Białorusi, ożenił się z Wiktorią Matias z Kaliny Wielkiej i zamieszkali w domu ojca w Kalinie Małej, gdzie urodził im się pierwszy syn.

Mówiąc o swoim ojcu i o tym, że jawi mi się on jak jakiś amerykański osadnik, przypominam sobie swoją rozmowę z synem wujka Jonka, Czesławem. Odwiedziłem go kiedyś w Szczecinie. Były to lata osiemdziesiąte ubiegłego wieku (tak, tak!). Szliśmy ulicą, a on mi opowiadał, jak jego zdaniem ojciec niepotrzebnie nakupił dużo ziemi tam w tych Dobrosielcach koło Wołkowyska na dzisiejszej Białorusi, a na postawienie budynków mieszkalnych i gospodarskich już mu pieniędzy nie starczyło, i przez pierwsze lata musieli mieszkać w takich naprędce skleconych lepiankach i szopach właśnie. Nakupił dużo tej ziemi, bo – to już trochę moje domysły – nie chciał być gorszy od swojego szwagra Franciszka Dąbrowskiego, który żeniąc się z jego siostrą Julianną objął całe gospodarstwo Brodów. Jego ojca, Piotra Dąbrowskiego z Zarogowa, stać było na spłacenie rodzeństwa Julii (właściwie Julianny; a miała ona pięciu braci starszych i jednego młodszego; w kolejności od najstarszego, byli to: Jonek, Franek Stach, Adam, Józek i Julian). Dążył też do polubownego zakończenia zadawnionych sporów majątkowych, na czym zależało też i Ludwikowi Brodzie, więc ugoda stanęła, ale dla Jonka oznaczało konieczność opuszczenia z rodziną domu ojca i pożegnania się z myślą o objęciu gospodarstwa po ojcu. Wziął więc pieniądze i pojechał z rodziną na polskie Kresy, by tam być osadnikiem. Przypuszczalnie był wcześniej, w czasie wojny polsko – bolszewickiej, z armią Hallera na tych terenach i mu się spodobały.

Ojciec mój też był najstarszym synem, też od najwcześniejszych lat pomagał w pracach gospodarskich, i też ożenił się z zamiarem mieszkania razem z rodzicami. I też bardzo szybko okazało się, że to jest niemożliwe. Co? Jak? Dlaczego? – to sprawa nie prosta i można by o tym – podobnie jak w wypadku wujka Jonka - długo rozprawiać. Odłóżmy to na inną okazję.

Wróćmy do owych środków podręcznych, którymi mój ojciec (w przypadku wujka Jonka nie wiem o tym wiele) posługiwał się wznosząc te proste budowle. Otóż, świetnej gliny można było nakopać ile się chce w naszej części Dołów; tam też, choć w innym brzegu, kopaliśmy z ojcem kamień wapienny, z którego (i wspomnianej wcześniej gliny) domurował ojciec do domu, od strony wschodniej, pomieszczenie dla dwu krów i dwu prosiaków (czyli oborę i chlew w jednym).

Lepszej jakości kamień wapienny można było ukopać na zboczu góry Edwarda Soczówki lub góry Stacha Wickowego (wł. Stacha Włodarczyka). Pewnego razu pomagałem nawet ojcu w tej pracy tam na zboczu góry Edwardowej. Polegała ona na wyłamywaniu przy pomocy dłuta, młota, kilofa lub łoma, z odsłoniętej litej kamiennej ściany, ogromnych kamieni, a następnie puszczaniu ich po zboczu, by się staczały na równe pole u zbiegających się dwóch dróg zwanych: Kamieniec i Biała Droga. Jakie te staczające się kamienie wyczyniały wtedy harce! To było zjawisko podniecające dla wyobraźni chłopaka takiego, jakim wtedy byłem.

Mówię tu już o czasach nieco późniejszych ( bo te kamienie łamane na górze Edwardowej służyć już miały przy budowie fundamentów nowego domu) , tj. latach sześćdziesiątych.

Natomiast w czasie, gdy nagle musieliśmy opuszczać gospodarstwo dzierżawione od Wołkowskiego (zdaje się było to latem 1955 roku), rodzice musieli – jak to się mówi – na gwałt robić coś, co na zimę zapewniłoby nam dach nad głową. Więc suszarnia na tytoń (rodzice na tej dzierżawie uprawiali także i tytoń; mówiło się wtedy, że plantowali tytoń), na którą drągi z lasu ojciec już miał przygotowane, została postawiona na tym, wydartym przez rodziców dziadkowi, Franciszkowi Dąbrowskiemu, kartoflowym polu nad stokiem. W tym miejscu ten stok był właściwie urwiskiem, więc, w chwilach jakiegoś przypływu żalu, mama zanosząc się płaczem wołała nie raz: - Lepiliśmy to nasze gniazdo, jak jaskółki!

Z tych drągów został zrobiony szkielet budowli o wymiarach 4m x 4m x 4m (nie licząc konstrukcji dwuspadowego dachu pokrytego później słomą). Następnie robione były ściany z rozrobionej z wodą gliny pomieszanej z plewami lub pociętą słomą. Tak przygotowana glina była wrzucana do skonstruowanych z desek form na miejscu, gdzie miała być ściana. Po paru dniach glina wysychała, deski się rozbierało i układało formę na następną ścianę. I tak dalej, aż wszystkie cztery ściany nie urosły do odpowiedniej wysokości. Pozostało podobnie ułożyć powałę, czyli sufit, kładąc glinę na przygotowaną konstrukcję z belek i desek. W ten sposób powstawała budowla służąca do suszenia tytoniu. Taka wcześniej już stała na przykład po sąsiedzku u Florków. Liście tytoniu powbijane na druty były rozwieszane wewnątrz, drzwi zamykane i z zewnątrz był dostęp do paleniska, gdzie paląc posyłało się dym przechodzący przez tytoń i suszący go.

Taka budowla, nieco tylko do tego przystosowana, z konieczności miała nam wtedy służyć za dom. Miał on jedno niewielkie okno wychodzące na zachód i tuż obok drzwi. Przy tych drzwiach ojciec dobudował mały ganeczek, którego wyjście było na południe w stronę naszego podwórka, a nie wprost na pole Podymy. Tuż przy granicy z Podymą biegła stromo w dół ścieżka, wiodąc do drogi polnej biegnącej po zboczu stoku na tym wspomnianym wyżej urwiskiem i dalej w dół, w stronę naszej rzeczki Kalinki oraz źródełka krystalicznie czystej wody u podnóża stoku, dokąd z wiaderkami chodziliśmy po wodę.

Przy pracach tych pomagał rodzicom głównie Zenek Florek, choć mama wspominała jeszcze i Mańka Edwardowego (Soczówkę). Wspominając dodawała, z uśmiechem wypływającym jej zawsze wtedy na twarz, jak ten Maniek lubił mnie bawić, huśtać wyrzucając pod sufit. Było to zapewne wcześniej, gdy rodzice mieszkali u Edwarda, bo w czasie budowania tego naszego domu nad stokiem ja miałem już sześć lat i już pamiętam, choć niektóre rzeczy jak przez mgłę, ten – że tak powiem – ówczesny plac budowy. Zenka pamiętam dobrze, ale Mańka już niewyraźnie. On zginął w wypadku na naszej kolejce wąskotorowej. Edwardowie mieli jeszcze starszego syna Bolka oraz najmłodszego Heńka. Heniek został inwalidą (miał sztywną w kolanie jedną nogę) w czasach, których ja nie pamiętam. Mówiono tylko, że jakoby miał zimą w czasie jazdy na sankach rozbić sobie kolano, a rodzice nie pojechali z nim od razu do lekarza, licząc na wyleczenie domowym sposobem, a później nie dało się już stawu kolanowego uratować. Został więc Heniek kaleką, co zwichnęło mu i psychikę, bo nie mógł już funkcjonować w grupie rówieśników normalnie. Widać to było przede wszystkim w jego nieustannym używaniu przekleństw, czyli słów brzydkich, a zwłaszcza tego na k. Z powodu tego jego inwalidztwa tolerowano to u niego i traktowano z uśmiechem. Tak więc Edwardowie byli rodziną doświadczaną ciężko przez los. Ja wtedy zauważałem pewną ponurość Edwardowej, i taką jakąś jej opryskliwość nie tylko w stosunku do mnie (a przecież byłem jej chrzestnym! Po latach przyjedzie na moje wesele na wschód Polski i będzie mamy pytać: -A gdzież ta Świętoniowa?), ale i innych dzieci, a w rozmowie z ludźmi dorosłymi zawsze widać u niej było tę jakąś prędkość, to mrużenie oczu i szybkie umykanie do swoich zajęć. Ja dopiero dziś rozumiem moją matkę chrzestna, Antoninę Soczówkę, i jej nerwowego, jak mi się wtedy wydawało, męża, Edwarda. Dopóki samemu …

Zenek Florek zaś, to najbliższy kolega ojca z czasów kawalerki, ale i – jak się dużo później zorientowałem – krewny (ich matki były kuzynkami). Nie dziwi więc, że Zenek został ojcem chrzestnym mojego młodszego brata Franciszka Tadeusza, który tu – że tak powiem, nad stokiem – się urodził. Później tu urodził się jeszcze najmłodszy brat Heniek. Siostra Zosia zaś urodziła się, gdy ojciec miał w dzierżawie to gospodarstwo Wołkowskiego. Gospodarstwo to było na tyle duże (dziesięć mórg pola i wszystkie zabudowania wraz z otaczającym je sadem), że ojciec nie musiał szukać dodatkowego zarobku. Po utracie tej dzierżawy stał się – w ówczesnym żargonie – chłopo-robotnikiem. Uśmiechając się, można by teraz próbować uogólnienia następującego: gdy rodzina przeżywa czasy trudne, to rodzą się chłopcy, gdy nastają czasy nieco pomyślniejsze – dziewczynki! I nawet patrząc na rodzeństwo ojca mojego, miałbym, zdaje się, tego potwierdzenie.



Szopę, o której mówiłem wcześniej, ojciec przylepił do naszego domu od strony południowej. Wyjście ze stryszku nad nią też było od strony południowej i jak się położyło drabinkę na spadzistym dachu szopy, to miało się wyjście na ten strych. Doskonale na tym strychu sypiało się latem. Było cieplutko na tej glinianej polepie i pod słomianym dachem. Sypiałem tam z ojcem i młodszym bratem Jurkiem. Dla takiego chłopaka, jakim ja wtedy byłem, była to wielka frajda obudzić się rano w słoneczny dzień, wysunąć się nieco ze stryszku i mieć całą okolicę jak na dłoni w promieniach wschodzącego słońca. Dla ojca zaś, gdy zdarzało mu się wrócić do domu na rauszu, była to możliwość ominięcia mamy, która tam piętro niżej kucharzyła i położenie się spokojnie spać.

Raz, pamiętam, ojciec wracając do domu na rauszu, już od stacyjki naszej kolejki wąskotorowej, którą przyjechał z pracy z Miechowa, szedł ze śpiewem przez całą wieś. Gdy znalazł się na wprost swojego domu rodzinnego, zauważył, że przez okno wygląda dziadek Franciszek. Podniósł wtedy pięść do góry i pogroził dziadkowi. Oj! Nie mógł mu tego później dziadek długo zapomnieć. Przypominał mu to z przyganą nie raz potem w lepszych czasach, gdy ojciec zaczął zachodzić do domu rodzinnego, a pamięć o swarach, procesach sądowych i złych słowach powoli się zacierała.

Co do powrotów zaś ojca do domu na rauszu (mniejszym lub większym; ojciec nie miał bowiem zdrowia do wódki i odbyte libacje często musiał odchorowywać), to dodać trzeba, że jak już ojciec przestawał śpiewać, to wtedy śpiewać zaczynała mama. I najczęściej śpiewała na taką nutę:

A tuś mi, pijoku!

Opiłeś się, łajdoku!!



Gawędę snuł


Fredek D. Józef Alfred Dąbrowski Wspomnienia

CARPENT TUA POMA NEPOTES
Twoje wnuki zbiorą owoc twojej pracy (Vergilius)






HISTORIA RODZINY BRODÓW

Na podstawie listów Juliana Brody


Z listu z dnia 3 marca 1985 roku:


W Kalinie Małej, wsi w powiecie miechowskim, mieszkała rodzina Brodów: ojciec Ludwik, matka Marianna ( ur. 1873 r. ) i ich dzieci: 1. Jan ur. 1894 r., 2. Franciszek ( ur. 12.11.1897 r.), 3. Stanisław ( ur. 1901 r.), 4. Adam ( ur. 1903 r.), 5. Józef ( ur. 03. 1906 ),
6. Julianna ( ur. 1908 r.), 7. Julian ( ur. 14.12.1910 r.).
Najstarszy syn Jan pracował przeważnie na roli pomagając rodzicom, a Franek od młodych lat uczył się w Miechowie, potem Legiony. W roku 1915 w Miechowie otwarto biuro werbunkowe do Legionów. W czasie wakacji 1915 roku Franek zapisuje się i jedzie do Kielc. Za nim podążała matka, aby wrócił do domu, bo ma przecież dopiero 17 lat. Ale przyjechała za późno. Franek został już przyjęty i złożył już przysięgę. ( Podobno złożył pisemne zezwolenie rodziców – może podrobione? – na wstąpienie do Legionów ). Matka najbardziej rozpacza. Pociesza ją ojciec, że może wojna się skończy i on wróci. I tak się stało. Po internowaniu udaje mu się powrócić do domu i dalej uczy się w Miechowie. Jego pobyt w Legionach okryto tajemnicą. Ja pamiętam, że kiedyś czytałem jego pocztówki z Legionów podpisane pseudonimem Ireneusz Rodaczek. A więc Franek się uczy i konspiracyjnie organizuje P.O.W. Wiem, że wtedy ma też kolegę w Kalinie Wielkiej, który nazywał się Oziębło; korespondowali …

Stach urodzony w 1901 roku dopisał sobie rok, tj., że ur. W 1900 roku, bo razem z Janem wstąpili do POW (czyli we trójkę). A więc już drugi nie czekał na ukończenie 18 lat. Wszyscy we trójkę rozbrajają Austriaków 2 listopada 1918 roku w Miechowie. ( …)
Trójka braci w wojsku. Rok 1919. Brat Franek kończy podchorążówkę. W końcu 1919, czy na początku 1920 bierze ślub w Sosnowcu z Franciszką Kępińską. Wiem, że w jesieni 1919 czy wiosną 1920 byli u nas przez dłuższy czas. Był też z nimi kolega Franka: Slusarczyk. Brat Jan służył w oddziałach Hallera, Stach i Franek w 25 pp. Wojna na Wschodzie. Frania pojechała do Sosnowca. Od Stacha przychodziły listy spod Białej Cerkwi, z nad Stochodu (miasto czy rzeka?).
Wojna się kończy, wraca Jan, najstarszy. Stach jako urodzony w 1901 roku, zostaje w czynnej służbie jeszcze przez dłuższy czas.
O Franku słuch zaginął!
Przychodzą fragmentaryczne wiadomości, że chyba zginął w okolicy Zwiahla; a może dostał się do niewoli? Rodzice nic nie wiedzą pewnego. Raczej łudzą się nadzieją, że wróci…
Jak silne było to przekonanie niech świadczy fakt, że gdy w 1945 roku jechałem przez Brodnicę do Rypina, czekając na stacji w nocy na połączenie pociągów ( Poczekalnia była


pusta. Rozmawialiśmy.), przy wymianie zdań z pewną kobietą (…) dowiaduję się, że ta pani nazywa się Brodowa. Pytam gdzie mieszka. W Toruniu, a mąż ma na imię Franciszek.
Wstrząs!
Od 1920 roku dopiero 25 lat!... Może wraca żonaty?!
Ale okazuje się, że jednak nie. Różnica wieku! Wstrząs mija. Dostaję adres. Przez pewien czas korespondowaliśmy…

Piszesz, że Priam poszedł do wrogów po zwłoki Hektora, ale to jest historia dawnej Grecji.
Jakże inaczej wyglądają wojny dzisiejsze… Zwiahel został w tamtych czasach poza granicami Polski i tylko strzępy wiadomości dochodziły, że chyba tam zginął, bo miał się wrócić w czasie odwrotu naszych wojsk spod Kijowa właśnie gdzieś w okolicy Zwiahla
( podobno po pozostawiony rower) i już nie dołączył. Miałem urzędowe potwierdzenie jego śmierci na froncie w randze kapitana, ale i to zaginęło mi już w Koszalinie.

Córka Franka, Marysia, urodziła się w Sosnowcu i tam wkrótce zmarła. Frania jako synowa była bardzo kochana, ale miała wykształcenie i pracowała przez lat kilka. Zmarła z dala od nas, to nie wiele znam okoliczności.


W rodzinie Wawrzyńca Tondosa w Kalinie Małej były trzy siostry: Karolina zamężna za Janem Idzikiem, Marianna zamężna za Ludwikiem Brodą i Petronela zamężna za Czekajem.U Idzików była liczna rodzina, jak i u Brodów: najstarsza Ludwika wyszła za mąż za Wołkowskiego, Józia za Kaziora, a następna – Felicja czy Feliksa ?- pojechała za starszymi siostrami, gdy ci pojechali na Kresy w okolice Równego i tam wyszła za mąż. Wyjechali mniej więcej tym czasie co i Jan Broda, który kupił gospodarstwo we wsi Dobrosielce w okolicy Wołkowyska.
Był także w rodzinie Idzików syn Franek, którego znaleziono spalonego, gdy im spaliła się stodoła „ nad Brzegiem „ koło drogi (obecnie stoi w tym miejscu dom Stacha Florka , którego matka - w moich chłopięcych czasach mówiło się na nią po prostu: Fluorkowo - najprawdopodobniej była z domu Czekaj i była córką Petroneli z domu Tondos – przypis mój). Był także syn Bolek, trochę młodszy. On ożenił się i gospodarował ( chyba do dziś gospodaruje?; było to pisane przez wujka Juliana19.03.1989 r. – p.m. ) w sąsiedniej wsi Kalinie Rędziny. Gospodarkę, którą mieli Idzikowie w Kalinie Małej ( między Golą Frankiem a Sowiną ) objęli Wołkowscy w roku 1955 po powrocie z Ziem Zachodnich ( wcześniej dzierżawił ją mój ojciec- Adolf Dąbrowski- przez dwa lata – p.m. ).

Marianna Broda była więc z rodziny Tondosów, gospodarujących Kalinie Małej, a jej ojciec -Wawrzyniec – był prawdopodobnie stryjem Jana Tondosa, który należał do Komitetu Wystawy Rolniczej, która miała miejsce w 1903 roku w Miechowie, i którego widzimy na zdjęciu tego Komitetu zamieszczonym w książce Zbigniewa Pęckowskiego „ Miechów – studia z dziejów miasta i ziemi miechowskiej do roku 1914 „ wydanej staraniem Towarzystwa Przyjaciół Ziemi Miechowskiej przez Wydawnictwo Literackie w Krakowie w 1967 r.
Fotografia ta znajduje się na stronie 176 tej książki.
Była to pierwsza w historii ludu polskiego włościańska wystawa rolnicza organizowana w Miechowie przez powstałą - jako pierwszą w Królestwie - organizację włościańską pod symboliczną , nieoficjalną nazwą „ Jutrzenka” , którą zainicjowali działacze społeczni w powiecie miechowskim, dążący do współpracy ziemian z chłopami.
Siostra Wołkowskiej, Józefa Kaziorowa, też powróciła w 1945 roku i zamieszkała w Bojanowie koło Rawicza.

Ludwik Broda przyszedł z sąsiedniej wsi Strzeżów do Kaliny Małej i prawdopodobnie kupił to gospodarstwo, gdzie obecnie jest pobudowany Twój stryj, Stefan Dąbrowski. Dlaczego?
To gospodarstwo, gdzie jest pobudowany Twój ojciec Adolf Dąbrowski, było sporne przez wiele lat między potomstwem Tondosów i Dąbrowskich.

Nie wiem skąd i w jakich okolicznościach rodzice otrzymali znajomość czytania i pisania, bo ojciec umiał czytać i pisać, a nawet zaraz w okresie po 1918 roku prowadził sklep Kółka Rolniczego – musiało już wcześniej istnieć takowe! – a Mama też umiała pisać i czytać – pisała nawet list do mnie w 1942 roku gdy byłem w powiecie wołkowyskim, który otrzymałem.
Były też w domu tzw. Kantyczki z kolędami i pieśniami, które w domu były śpiewane. Rodziców zapraszano na różne obrzędy i uroczystości takie, jak wesela, chrzciny i pogrzeby. W ogóle należeli już do ludzi oświeconych w ówczesnym rozumieniu. Ojciec miał jakoweś kontakty z ludźmi o szerszych horyzontach, Mama to już przez produkty gospodarcze jak masło, sery, jaja dostarczane do adwokatów, doktorów, czy dyrektorów szkół poszerza swoje zainteresowania kierunkiem kształcenia swoich dzieci.

Istniała w Kalinie Małej tylko elementarna szkółka ( 4 oddziały) i tylko z jednym nauczycielem panem Kazimierzem Marusińskim. Poszedłem do szkoły od lat siedmiu – pisze wujek Julek – a szkoła była już chyba dużo wcześniej i starsi bracia do niej uczęszczali. Kalina Mała była pod okupacją rosyjską, to i nauka była w języku rosyjskim. Ale chyba w czasie 1-wszej wojny światowej przeszła pod zabór austriacki, bo warunki stały się liberalniejsze.
Natomiast w sąsiedniej Kalinie Wielkiej była siedmiooddziałowa.

Ja jako młody chłopak nie orientowałem się w wielu sprawach. Ale chyba starszy brat Franek musiał gdzieś uczyć się, aby być przyjętym do gimnazjum, gdzie były wymagania z zakresu szkoły siedmiooddziałowej. Wiem, bo to już zapamiętałem, że brat Józef brał też korepetycje u Tondosa Władysława (syna Franciszka, tego koło mostu) i zdawał egzamin, a następnie wstąpił do klasy czwartej. Ja też miałem wielką chęć do nauki, a zanim poszedłem do 1-wszego oddziału, to już umiałem pisać i czytać. Pamięć też miałem nie najgorszą, że cztery oddziały ukończyłem mając niespełna lat jedenaście. Potem w czasie wakacji brat Józef mnie uczył już dalej, bo nie miałem co robić w szkole w Kalinie Małej. Dlaczego mnie nie wysłano dalej do Kaliny Wielkiej do siedmioklasówki? A potem do gimnazjum w Miechowie, dokąd nawet zamierzano mnie wysłać, bo zdawałem egzamin?
Przypuszczam, że względy materialno - rodzinne przekreśliły mój dalszy los. Bo wtedy byłem już najmłodszy w siedmioosobowym rodzeństwie, więc byłem potrzebny do pasania gąsek i krówek, a nie było na przyodziewek. Dobrze, że Józef, brat, poszerzył mój horyzont wiadomości, a potem i nasz nauczyciel p. Marusiński, który zrobił nam kursy wieczorowe, itd.

Chociaż jak na wiejskie warunki i nie tak znów duże gospodarstwo nękane procesami majątkowymi, skierowano brata Franka, a potem Józefa do gimnazjum. A w Kalinie – jak na warunki wiejskie, tylko syn Franciszka Tondosa, Władysław, poszedł do gimnazjum, a potem był lekarzem; zginął w Oświęcimiu*. Potem i drugi syn Julek też ukończył gimnazjum i też został lekarzem.
Franek w gimnazjum, Józef w gimnazjum i Julia uczyła się na nauczycielkę w tzw. Preparandzie Nauczycielskiej w Miechowie; Adam – już po działach majątkowych – uczył się mleczarstwa w Listkowie i w Rzeszowie. Ja w wojsku zaraz poszedłem na szkołę podoficerską, którą z dobrym wynikiem i awansem ukończyłem. Potem była szkoła mleczarska, a w 1939 r. – wojna, front, Moskwa, Gorki. Praca podczas okupacji w zawodzie i znów szkoła mleczarska we Wrześni w 1945 r.

Kiedy w 1915 roku w Miechowie otwarto biuro werbunkowe do Legionów, w czasie wakacji Franek zapisuje się i jedzie do Kielc. Po internowaniu „Dziadka” w 1917 roku udało mu się wymknąć jako młodocianemu ( był internowany w Szczypiórnie lub w Margaret…(?)) i powrócić do domu ( patrz też str. 50-58 w „Na ruchomej taśmie życia” Józefa Brody), wstąpić do Gimnazjum w Miechowie i rozpocząć organizowanie POW w Kalinie Małej.
W roku 1919 podchorążówka, no i ślub z Franciszką Kępińską. Nawet pamiętam, że latem byli u nas w Kalinie. Potem ofensywa na Kijów i podczas odwrotu Franek prawdopodobnie zginął. Były różne wersje jego śmierci: a to, że wycofując się ze Zwiahla, kiedy już był zagrożony, miał się wrócić po rower, i … zginął w zasadzce. Nie było konkretnego świadka jego śmierci. Tamte tereny zostały zajęte i już do Polski nigdy nie wróciły. A więc w jaki sposób można było odnaleźć jego grób? (…) Może został pochowany we wspólnej mogile, a może uległ fanatyzmowi?
Po latach wpadł w moje ręce dokument urzędowy z tamtych lat, że Franciszek Broda, kapitan Wojska Polskiego zginął na wschodnim froncie w 1920 roku; był odznaczony Krzyżem Niepodległości, ale z tego tytułu ani matka, ani żona nie mieli nic przyznane. Dokument ten miałem jeszcze w Swieszynie. Ale przy tylu przeprowadzkach, zginął ostatecznie chyba w Koszalinie.
Rodzice moi byli bardzo przychylnie ustosunkowani do kariery syna i do jego małżeństwa z Franciszką Kępińską. Frania przez wiele lat nas odwiedzała. Mieli córkę urodzoną w 1920 r., która w dzieciństwie zmarła.

Dlaczego rodzice zdali wcześnie ( tak wcześnie?! – pm.) gospodarstwo córce Julii?
Był koniec wojny, Stach wrócił z wojska chyba w 1922 r. Jan miał w roku 1923 lat 28 a więc czas do małżeństwa. Stach w 1924 miał 23 lata, a siostra urodzona w czerwcu 1908 r., Adam też urodzony w 1903 roku i Józef ur. w 1906. A więc oprócz mnie wszyscy byli dorośli albo dorastający i trzeba było myśleć o ich przyszłości. Nie mam dokładnych danych, ale wesele Jana odbyło się chyba w 1923, następnie Stach w 1924, a siostra Julia albo w 1924 albo1925. Trzeba było stworzyć warunki dorosłym i dorastającym dzieciom. A chociaż gospodarka nie była mała, dzielenie by ją uszczupliło. Okoliczność tę wykorzystała rodzina Dąbrowskich i Franek z Julią otrzymali gospodarkę całą. Jak przebiegały działy już pisałem we „Wspomnieniach”.

Wspólnota rodzinnej gospodarki Ludwika i Marianny Brodów składała się z 8 morgów Ludwika i 7 mórg Marianny na spornym gruncie po Wawrzyńcu Tondosie (ojcu Marianny, czy też krócej: Marii), o który trwał spór z Dąbrowskimi z Zarogrowa. Poza tym rodzice posiadali, w stronę Kaliny Wielkiej, przy końcu wsi, dwie morgi po babci Tekli Tondos; czyli razem 17 morgów.
Jan za żoną Wiktorią, gdzieś tam za Kaliną Wielką, dostał w posagu pewną ilość gruntu i w uzupełnieniu, przy parcelacji resztówki majątku poklasztornego, dostał działkę w Kalinie Małej.


Stachowi zapisano 2 morgi po Tekli Tondos i dostał też działkę z tej resztówki majątku w Kalinie M. Pewnie za spłatą ratalną. Te działki z parcelacji resztówki mogli bracia nabyć w pierwszej kolejności jako ochotnicy POW, uczestnicy walk o wyzwolenie i niepodległość Polski. Potem, Jan sprzedał grunt w Kalinie W.(dostał 2000) i Stach kupił od niego tę działkę z parcelacji (graniczyły ze sobą). I Jan wyjechał na Kresy Wschodnie. Stachowi pewnie dali za żoną Marią (z Podmów) w posagu gotówkę na spłatę działki, która została nabyta od brata Jana. Jan i Wiktoria po ślubie mieszkali u nas, to jest u rodziców. Stach i Maria u teściów Podmów. Siostra Julia po ślubie z Franciszkiem Dąbrowskim mieszkali już razem.

Rodzice oddali dla siostry Julii sporą działkę 7 morgów. Franek Broda, jak wiadomo, nie wrócił z wojny i nie było po nim potomstwa. Stach był załatwiony i Julia także. Pozostało do podziału 8 mórg i 4 osoby. Dąbrowski Piotr ( ojciec Franciszka), postanowił nabyć i te osiem mórg dla syna. Zajrzał do sakiewki i … dalej do targów!
Oszacowali morgę po 1000 zł. Jan dostał 2000 zł, Adam dostał też chyba 2000 zł. Józef 1000 zł ( koszt gimnazjum) i miał iść do wojska. Nie wiem, który to był rok, ale chyba w tedy Adam poszedł do szkoły mleczarskiej w Listkowie Kaliskim, potem był kierownikiem mleczarni w Szarbii i Radzionkowie koło Skawiny. A w 1928 roku był w szkole mleczarskiej w Rzeszowie( obecnie ta szkoła wchodzi w skład Zespołu Szkół Spożywczych w Rzeszowie mieszczącej się przy ulicy Warszawskiej, dawniej im. Marcelego Nowotki - pm.).

Ja miałem lat 16. A więc mnie przeznaczono 2000 zł spłaty, w takim układzie: ponieważ pszenica kosztowała 17 zł kwintal, więc 100 cetnarów i gotówce 300 zł, ale płatne dopiero w 1933 roku, jak wrócę z wojska. Potem był pożar i Franek D. stał się niewypłacalny. Po powrocie z wojska nie miałem co robić w Kalinie i wiatr przeznaczeń rzucił mnie na Kresy.

Dzięki mej matce spotkali się Dąbrowscy z Karpińskimi. I Stryj Stach dostał Luboszę, a niektórzy mówią, że wszystko sobie zawdzięczają. Ale ci, co przeszli więcej doświadczeń lepiej się wczuwają w nasze położenie. Na przykład mój brat Józef, zawsze najwięcej pisał do mnie i najlepiej się rozumieliśmy. A zastanawiając się nad losami naszej rodziny musimy przyznać, że los nie oszczędził nam życiowych doświadczeń:

Jan – początki w Kalinie Małej, POW, wojna, służba w pułku Halerczyków, podróż na Kresy, potem znowu wojna i podróż na Wschód(wywózka!) – aż do kresu w kopalniach Karahandy.

Franciszek – najprzód Legiony, potem organizowanie POW i ćwiczenia wojskowe w kalińskich Dołach oraz ślubowanie przyjęte przez POW- jaków w Dołach pod Lipiem z udziałem księdza i pewno improwizowanej mszy polowej, rozbrajanie w Miechowie Austriaków, Niepodległość, ukończenie podchorążówki i jego ślub z Franciszką Kępińską, ich pobyt w Kalinie (dość długi! i – jak wujek pisze w innym miejscu –rodzice cieszyli się szczęściem syna i sprzyjali jego poczynaniom – p.m.) latem 1919 roku; studia Franka w krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych i praca Franciszki w Sosnowcu, gdzie mieszka i gdzie rodzi im się córeczka; wojna polsko-bolszewicka i Franek, wraz z braćmi Janem i Stachem oraz innymi jeszcze POW-jakami z Kaliny M., jak chociażby bracia Idzikowie Stach i Franek( Franek, przyjaciel Franciszka D., mojego dziadka, często bywający wieczorami w domu dziadka w czasach gdy i ja tam u dziadka przesiadywałem, opowiadał o tym wiele, ale gdy mówił o Legionach ja miałem na myśli Legiony H. Dąbrowskiego, bo tylko o tych mnie uczyli w szkole, a ja licząc lata dochodziłem do wniosku, że to było niemożliwe i miałem go za


bajarza - pm.) idą z Piłsudskim na Kijów, potem – odwrót i tu w czasie tego odwrotu, gdzieś w rejonie Zwiahla ginie ślad po Franku i powtarzane są tylko różne domysły…
Kapitan Franciszek Broda odznaczony zostaje Krzyżem Niepodległości, ale jego śladu nikt nie szuka!… Priam mógł iść po zwłoki syna Hektora do obozu wroga, ale to nie te czasy nie ci ludzie! Co się dzieje z Franciszką? Ich córeczka wkrótce umiera. Chyba tam w Sosnowcu. O Franciszce jeszcze wiadomo, że pracuje w Biurkowie koło Proszowic, gdzie jej brat jest kierownikiem szkoły, jako sekretarka u miejscowego dziedzica, ale też wkrótce umiera.
Zastanawiając się nad losami tej rodzącej się nowej rodziny nie sposób nie odczuć tego szczególnego dreszczu, jaki odczuwa się wobec tragedii! Ci, co przeżyli, zajęli się swoimi problemami, jakie normalnie, na co dzień stawia życie. I nie można oczywiście nikogo sądzić, ale próbować zrozumieć można. On walczył, by rodzeństwo mogło żyć w wolnym kraju, dokonywać działów majątku ojców i urządzać się.

Stach – w 1918 POW, wojna 1920, uczestnictwo w powstaniu śląskim i dość wczesna śmierć w 1948 r., w rocznice ślubu jego najstarszej córki Haliny(po mężu ) Kowalskiej.

Adam – też walczy o swój byt samodzielnie, ale też wcześnie umiera, nie dożywszy nawet lat trzydziestu; samotnie – nie założył rodziny.

Józef – tak samo rodziny nie założył. Pracuje samotnie i znalazł się daleko na Wschodzie, stamtąd do Armii Sikorskiego, przez Irak do Palestyny i Włoch; walki pod Tobrukiem, a potem pod Monte Ciasno. Służył w łączności, a wiem z audycji radiowych, że ta jednostka miała specjalne zadanie i wywiązała się z niego bohatersko. Co mu to dało? Kiedyś może marzył, że wróci do Ojczyzny. A poszło inaczej! Zamiast spożywać owoce zwycięstwa w swoim kraju, wybrał wędrówkę do dalekiej Kanady, aby tam pracować wśród rodaków społecznie przez lat trzydzieści. Zrywał się już, jak ptak, do powrotu do Kraju rodzinnego, ale śmierć była rychlejsza… I spoczął na obcej ziemi, która rodzinną mu nie była. A pamiątki po nim pozostały w obcych rękach i mimo moich próśb, nie zostały mi przesłane. Potraktowano je pewnie jako zbędne szpargały i może zniszczono? (…)

Bo, jak wspominasz w liście, że Pan Franciszek, czyli Franciszek Idzik (vel Fusyt), przyjaciel Twojego Dziadka Franciszka Dąbrowskiego, wspominał jakoby o Legionach organizowanych w Kalinie M., to nie jest to zgodne z faktami; a było to tak:
Nasz brat Franciszek Broda w 1915 r. wiosną mając lat 17 poszedł w Legiony a potem po ucieczce z internowania w Szczypiornie, zorganizował w Kalinie POW ( Polska Organizacja Wojskowa), i do niej pewnie należał ten Franciszek, bo oprócz naszego Franka w Legionach nikt z Kaliny Małej nie był.
Byli w POW i w dniu 2.11.1918 r. poszli ( a właściwie pojechali furmankami; od ojca swojego słyszałem opowieść przekazaną mu przez Heńka syna Tomasza Tondosa, który to Tomasz był w owym czasie sołtysem w Kalinie M., jak Franek – wówczas 20 letni chłopak – zjawił się z żądaniem od sołtysa tzw. podwód na wyjazd do Miechowa kalińskiego oddziału POW; to jego zdecydowanie i stanowczość z jaką się tych podwód domagał utkwiła Heńkowi Tomaszowemu w pamięci; była widocznie charakterystyczna; można by snuć domysły , na temat tego jakimi ludźmi byli ci chłopcy wstępujący do Legionów, i … dlaczego pierwsi ginęli?!; ale danych jest bardzo mało! – p.m.) rozbrajać Austriaków w Miechowie.

Potem pewnie byli w regularnej formacji wojskowej, bo pamiętam, że brat Stanisław, jako niepełnoletni w czasie wojny, to po wojnie jeszcze dosługiwał służbę wojskową już jako
pełnoletni(ur. w 1901 r.) i chyba poszedł do cywila w 1922 r. Franek ożenił się Franciszką Kępińską w 1919 r. ( zginął w 1920 r.). Najstarszy z braci Jan wziął żonę z Kaliny Wielkiej – Wiktorię z Matjasów, matkę Cześka, Heńka i Ireny ze Szczecina, w roku 1924, potem niedługo Stanisław wziął żonę Marię z Podmów, siostrę Franka Podymy, a chyba w 1926 Twoja Babcia Julia wyszła za Fr. Dąbrowskiego. Dalsze koleje innych braci chyba już Ci uprzednio opisywałem.

Franek B. chyba już w 1919r. był w Akademii Sztuk Pięknych; wspominał mi kiedyś o tym brat Józef, ale przyszedł rok niespokojny 1920 i był znów w wojsku. A jak się skończyło?...
Dla świeżo założonej rodziny … dramatycznie. Nie mam nawet daty śmierci; dokładnie nikt nie wie i nikt, kto byłby wtedy przy nim, nie powrócił z wojny lub nikt z rodziny nie zdołał nawiązać z nim kontaktu; odszukać go!
Nie mam też daty śmierci i pogrzebu brata Adama i … śladu jego mogiły, ni mogiły ojca Ludwika już w Miechowie, na cmentarzu nie znajdziemy. ( …)

Nie orientuję się także, jakie kierunki nauki były na Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie, dlatego nie wiem czy Franek kontynuował tam akurat malarstwo czy inny kierunek studiów.
Studia te przerwała sytuacja wojenna i już nieodwołalnie. Jeżeli były jakieś ślady tych studiów, to tylko mogło być u jego żony. Ale wszystko, ze względu na okoliczność oddalenia spowodowaną koniecznością pracy, walki o byt, nie było nam znane w ogóle. Moje rodzeństwo już nie miało kontaktów bliższych, ja znów byłem zbyt młody… I tak ten rozdział naszej historii jest już dziś dla nas nieznany.
Jestem jak najbardziej przekonany, że Franek był wrażliwy na piękno natury. Był też zaangażowany od lat najmłodszych w walkę o niepodległość, zrywem narodu do wolności, bo tylko skończył 17 lat, już poszedł w szeregi i oddał życie na ołtarzu ojczyzny Polski; w obronie tej wolności, o którą walczyli przodkowie w powstaniach, styczniowym, a przedtem jeszcze listopadowym…1831…1863.
Widocznie był romantykiem i miał siłę przekonywania, jeżeli zdołał przekonać braci, starszego Jana i młodszego od siebie Stacha do konspiracji w POW; a Stach brał też udział w Powstaniu Śląskim, pierwszym, czy drugim, ale chyba w 1921 roku; a prócz nich wielu innych kolegów.
Brat nasz Józef, starszy ode mnie o 4 lata, mógł wiedzieć więcej z tej historii rodzinnej. Co prawda utrzymywałem z nim kontakt listowny kiedy tylko się znalazł w Anglii po II WS, ale nie poruszaliśmy tych spraw rodzinno-historycznych ze względu na ograniczenia, które występowały w tamtym okresie oraz pracę w zawodzie, która mi wiele czasu zabierała(dosłownie!).

Pamiętam, że wesele jedynaczki, mej siostry Julii, było bardzo szumne; orkiestra 5-osobowa, bardzo dużo gości, no i… wielka awantura! Zaczęła chyba ta orkiestra, bo to była rodzina. Julia urodzona w czerwcu 1908 r., była chyba dużo młodsza, za młoda na gospodarowanie, na tak duże gospodarstwo. A Franek Dąbrowski zaczął gospodarowanie z szerokim gestem, co już Ci też opisywałem…
Jakim był człowiekiem? Myślę, że złym człowiekiem nie był. Przez czas jakiś byłem przy siostrze, chociaż rodzice jeszcze gospodarowali na swoich dwóch morgach dożywocia, ale chyba niezbyt długo im pomagałem, bo i Stachowi też wiem, że krówki pasałem…Taki to los już był przypisany najmłodszemu. A potem, gdy źli ludzie wykorzystali ich brak doświadczenia życiowego i zniszczyli gospodarstwo, to wtedy dopiero przekonali się o nieuczciwości ludzi, którym zawierzyli.


 
Z listu z dnia 17.05.1983 roku:

Ale co dotyczy mej rodziny, to z upływem lat coraz bardziej mnie wszystko interesowało. Pamiętam kartki z wojska, które przysyłał Franek, podpisywane pseudonimem Ireneusz Rodaczek(może je widziałem w późniejszym czasie?) oraz że Franek bywał na urlopie. Pamiętam, że chyba w 1919 r. kończył podchorążówkę i może na początku 1920 r. poznał pannę Franciszkę Kępińską.
Kiedy był ich ślub nie wiem, ale wiosną 1920 r. byli u nas w Kalinie. Był także i kolega Franka, też oficer, a nazywał się Slusarczyk. Wiem, że po 1918 roku tak Franek jak i Stach służyli w 25 pp.(dobrze by było znać historię tego pułku – dodaje wujek Julian, a ja teraz pomyślałem, że skoro brat Stach był w czasie wycofywania się 25pp z Zwiahla, to jak mógł nic nie wiedzieć o bracie? Nie próbować go szukać?! Nie wiedzieć, kto może, to wiedzieć?)

Natomiast brat Janek służył wtedy w Halerczykach. Była wiosna 1920 roku. Wszyscy trzej bracia brali w niej udział i wrócili cało do domu, oprócz Franka. Mówiono, że zaginął i mama oraz wszyscy mieli nadzieję, że po wojnie wróci; może jest w niewoli? Ale nie wrócił. Kiedyś widziałem urzędowy dokument, że zginął koło Zwiahla ( obecnie to miasto nazywa się Nowogród Wołyński i leży niedaleko większego miasta wołyńskiego zwanego Równe – pm.) Podobnie podaje w książce „Na ruchomej taśmie życia” brat Józef. W książce tej na str. 48 brat wspomina o śmierci naszego ojca, ale nie podaje w niej daty śmierci ojca, co dla mnie byłoby ważne bardzo, bo nie pamiętam też dokładnie. Myślę tylko, że był rok 1934 lub początek 1935, bo w tym czasie byłem na Kresach i na pogrzebie nie byłem, ale wiosną 1935 r. byłem w Kalinie i po pogrzebie, o którym pisze brat Józef, w czerwcu czy maju pojechałem z powrotem na Kresy z Pieczyrakiem, aby już utknąć na lat 20-cia. Piszę o pogrzebie, o którym brat wspomina na str. 50-tej. Gdy trumna wędrowała z Warszawy do Krakowa byłem na stacji w Miechowie. I znów tu w książce brak daty, która tego wszystkiego dotyczyłaby.
Na stronie 50 jest szczegółowy opis dotyczący naszej rodziny i mnie ostatniego z Mohikanów.
Bardzo musimy żałować, że w czasie, gdy żyła jeszcze bratowa Wiktoria, jako najstarsza wiekiem, nie pytaliśmy się jej o szczegóły dotyczące tak już umykającej przeszłości. Ona mogłaby była nam wiele opowiedzieć z historii naszej rodziny, tej dawnej historii początku lat 20-tych…
Tak samo w roku 1976 dopiero zacząłem myśleć o przeszłości i zwróciłem się do brata Józefa, czy mógłby mi niektóre rzeczy z przeszłości wyjaśnić. Napisał abym pytał to chętnie odpowie. Naturalnie posłałem kilka pytań i sądziłem, że rozwiniemy obszerną na ten temat korespondencję, ale …list ten nie zastał go wśród żywych!
Po jego śmierci, jak to już Ci pisałem, koledzy spakowali dwie duże walizy rękopisów i u pana Pasternaka złożyli.
Myślałem, że może kiedyś je otrzymam. Dobiega już lat siedem…
Może kiedyś jednak je otrzymam, bo nie tracę nadziei i wciąż staram się o nie.

Co do pamiątek po Franku, może i były, ale przecież zostały chyba u jego żony?...A gdy zmarła ich córka jako niemowlę po 1920 roku, to i kontakt się urwał. Przed pójściem do wojska odwiedzałem bratową, a po jej śmierci jej brata Leona i siostrę Irenę…a potem los mnie przerzucał w różne strony i kontakty zostały zerwane. Po wojnie już z tych samych powodów kontakty nie zostały nawiązane. Czy przeżyli wojnę? – nawet nie wiem!
Trzeba by się było dowiadywać przez Inspektorat Szkolny w Miechowie o przedwojennego nauczyciela Leona Kępińskiego, ale nie wiem pewno czy uczył w Biurkowie Wielkim, czy gdzie indziej; tyle lat znów przeszło!
W czasie pożaru może wiele rzeczy zostało zniszczone. Mam fotografię Franka, Adama, Józka, Julii. Brak mi fotografii Jana, Stanisława i jego żony, ojca Ludwika; mam fotografię żony Franka. Trzeba będzie pomyśleć o reprodukcji tych zdjęć w przyszłości. ( Ten postulat wujka Juliana, dziś już świętej pamięci, dalej jest aktualny! A zmarli żyją jeszcze póty, póki żyją w pamięci żywych. Słowa te wypowiadam w Zaduszki 2003 roku.)



Z listu z dnia 27.02. i 01.03.1983 roku:

A tak to było:
Kiedy brat Franek chodził do gimnazjum jeszcze przed 1915 rokiem, to właśnie wiosną chodził też w Doły z książkami uczyć się. Jeden ze wzgórków, wtedy jeszcze były Doły obszerniejsze, splantował, i z braćmi ustawili tam ławkę a nawet i stolik. Franek posadził tam także akację, która później była punktem zbiórek strzelców i peowiaków. Pamiętam także, że robili też na Podlipiu zbiórki w 1918 roku, przed listopadem. Przyjeżdżał tam ksiądz Próchnicki, a ks. Nieszporek nawet zaprzysięgał POW-iaków. Był jakby ich kapelanem. A potem Franek, Jan i Stanisław Brody, wraz z braćmi Idzikami: Frankiem i Stachem, i innymi, poszli w dniu 2 listopada, Dzień Zaduszny, rozbrajać Austriaków w Miechowie. Coś wiedział też o tym syn Tomasza Tondosa, Henryk, o czem, kiedyś będąc w Kalinie, rozmawiałem z nim. Czy jeszcze żyje?

Z listu z dnia 14.05.1982 roku:

(…) przypominam sobie, że kiedyś brat Józef pisał mi, że nasz brat Franek studiował na ASP w Krakowie, czego ja nie pamiętam, bo byłem pewnie jeszcze dzieckiem; może w roku 1919?

Z listu do mojej żony Hanki z dnia 01.05.1982 r.:

Rodzina nasza po kądzieli pochodzi od Tondosów. Jest to jakoby pochodzenie włoskie, z czego wypływa pewna egzaltatywność szczególnie w wieku młodocianym, co zauważył nawet Fredzio.

Z listu z dnia 22.11.1981 r.:

Zdaje się, że pisałem do Was, jako staram się, aby mi odesłano te rzeczy, po św. pamięci Józefie z Canady. Jednak idzie to bardzo opornie. Rzeczy te, jak rękopisy, książki, albumy, wykresy pokrewieństwa naszej rodziny, znajdują się u pewnego pana w Toronto( były jeszcze w dniu 27.01.br.), ale on coś zaczął kręcić. Skontaktowałem się z bratem żony, który mieszka w Winnipeg w Canadzie i napisałem do tego pana, aby tam pozostałości przesłał. Brat żony K. Wójcik też pisał do niego w tej sprawie już wiosną, ale mu nawet nie odpisał. A mnie zależy bardzo, aby te rzeczy choć z trudem dotarły do mnie, abym mógł wejść w ślady naszej
rodziny. Ponieważ jest coś niejasnego w tem wszystkiem, zwróciłem się do innych przyjaciół mego brata. A jest ich kilku w Toronto, którzy byli na pogrzebie brata, zajęli się zabezpieczeniem tych rzeczy i u tego pana( Pasternaka) złożyli na przechowanie. W tych dniach wystosowałem do trzech z w/w Przyjaciół (list?- pm.), aby wspólnie zajęli się przekazaniem rzeczy po śp. moim bracie do K. Wójcika, który pokryje ewentualne koszta z tem związane. Mam nadzieję, że teraz to może ostatecznie doprowadzi do szczęśliwego końca. O wyniku powiadomię w odpowiednim czasie…

W liście z dnia 23.06.1981 roku:

Znajduje się odpis Głównej Karty Ewidencyjnej Franka Brody.

Istotne rzeczy są jeszcze w liście z dnia 15.12.1980 roku
I w pierwszym liście.


Fragmenty listu( pierwszego!) z dnia 10 stycznia 1980 roku:

Bardzo to pięknie, że napisałeś do mnie, na drugi koniec Polski, a chociaż nie spotkałeś mnie nigdy, to jednak rodzina jest rodziną i trzeba kontakt nawiązać i utrzymywać. (…)

Co do Twoich pytań i zainteresowań, to będę się w wielkim na razie skrócie starać odpowiedzieć i opowiedzieć, chociaż zainteresowało mnie i to co napisałeś: „ostatnio przeczytałem, że do Legionów w pierwszej fazie organizowania najwięcej poszło z powiatu olkuskiego i miechowskiego”. Chciałbym wiedzieć w czem to pisało i w jakich okolicznościach…
Otóż brat mój Franek faktycznie wstąpił do Legionów mając 17 lat i gdy był internowany potem w Szczypiórnie, czy Marmarosz Sziget( to byłoby gdzieś chyba na Węgrzech? – pm.) nawiał i wrócił do Gimnazjum w Miechowie na dalszą naukę. Potem organizował już P.O.W.(Polska Organizacja Wojskowa, tzw. Ochotnicy), które się ćwiczyło konspiracyjnie w Dołach( prosto Waszego pola i pola Waszego stryja Stefana).
Tak samo mit o tem, że babcia Wasza, a moja siostra uczyła się na nauczycielkę, nie jest mitem, gdyż polega na fakcie, ale o tem trzeba by obszernie opisywać. To, że Twój stryj Staszek z Nowego Dworu zaprzeczył, to niezbyt mnie dziwi. Może nie wiedział, może zapomniał jako dużo młodszy.




Wyboru (wstępnego!) dokonał adresat tych listów

Józef Alfred Dąbrowski



Rzeszów, październik/listopad 2003 roku.








My, Pierwsza Brygada,
Strzelecka Gromada,
Na stos rzuciliśmy-swój życia los,
Na stos, na stos!

TAKA RODZINA BYŁA W KALINIE MAŁEJ







1_Porucznik Franciszek Broda (urodzony 12.11.1897 r. – zginął/zaginął (?) pod Zwiahlem 1920 r.

2_Julianna Dąbrowska (z domu Broda) z synem Adolfem Franciszkiem. Jest rok 1929, a Kalinianie ani śnią o tym, na co się zanosi na giełdzie w Nowym Jorku. Można zapytać: co ma nowojorski giełdowy ranek z 25 października 1929 roku do płomiennej zorzy rozbłysłejnad Kaliną Małą pewnej nocy (czy może nawet też ranka?) 1930 roku? Pewno tyle co piernik do wiatraka. Ano właśnie! Na pozór nic!! Faktycznie, dla rodziny Dąbrowskich i niektórych Brodów z Kaliny Małej, wyniknie z tego nastanie okresu mozolnych trudów w … opresyjnej SZKOLE PRZETRWANIA! Szkole Przetrwania trwającej całe dziesięciolecia!

 

Bankrutujący nowojorscy bankierzy, kupcy i fabrykanci masowo wtedy skakali z okien wieżowców. Dziadek Franciszek na szczęście takich głupstw nie próbował robić. Zapewne nie tylko dlatego, że w Kalinie nie było wieżowców. Wydaje się, że gdyby teraz udało się dokładnie opisać przebieg tej Szkoły Przetrwania dla poszczególnych członków Rodziny, to wynik mógłby być ciekawy

3_Zdjęcie przysłane przez ciotkę Halinę Kowalską. W tej grupie żołnierzy jest jej ojciec, Stanisław Broda, syn Maianny i Ludwika. Zaznaczyła go wypalając dziurkę na jego kolanie. Co to za odział wojska i kto tu poza tym jest do rozpoznania? – to problem otwarty. Chyba nie jest to ten oddział POW z Kaliny Małej, bo byłby na tym zdjęciu i jego dowódca, Franciszek Broda, a na niego pewnie ciotka zwróciłaby moją uwagę.



Józef Alfred Dąbrowski

Józef Dąbrowski
20.01.1942 – 30.04.1999


Siódmy syn

Wujek Julian Broda, w liście z dnia 22 stycznia 1984 roku, opowiadał mi między innymi o swoim wyjeździe na Kresy do brata Jana, który w roku 1925 osiedlił się wraz z całą rodziną w okolicy Wołkowyska.
Brat Jan miał gospodarstwo, a on założył małą mleczarnie. Mając trochę wiedzy o tym zawodzie, którą zdobył przy bracie Adamie, zaczął próbować w ten sposób zarabiać na życie. Jego brat Adam uczył się mleczarstwa w specjalnych szkołach, m. in. tu w Rzeszowie. Adam zmarł w młodym wieku na gruźlicę, która była wtedy nieuleczalna, pozostawiając jakiś sprzęt mleczarski.
Ale gdy nadeszła wojna, wujek Julian został – jako podoficer - zmobilizowany 28 sierpnia 1939 roku do Lidy. Z Lidy nocami jechali w kierunku Lwowa, a gdy dojechali, na przedmieściach były już oddziały niemieckie. Dostali się na odcinek frontu koło Zmarstynowa. Tam walczyli z atakującymi ich Niemcami. Ataki te nie były jednak intensywne, bo te tereny już były przewidziane sojuszem dla sąsiada ze wschodu. Gdy przyszedł 23 września 1939 roku, wujek mógł pójść na Węgry, ale wolał wracać do domu.
Podobno jego brat, wujek Józef Broda, też wtedy był koło Lwowa ze swoim oddziałem, skąd pojechał na wschód; potem trafił do armii Andersa i z nią przebył szlak przez Iran, Palestynę, Włochy (gdzie walczył pod Monte Casino), Anglię. I po wojnie „wylądował” wreszcie w Kanadzie.
Zaś wujek Julian, nie chcąc iść na Węgry, dostał się w ręce bolszewików i wieziony był pociągiem dwa dni na wschód, a potem ich puszczono i kazano iść „damoj”. Wracał z powrotem do Lwowa pociągami, stamtąd wschodnią stroną do Baranowicz i Wołkowyska, skąd do domu miał piechotą 11 kilometrów. Był już 27 wrzesień 1939 roku gdy po wędrówce wszedł do swego mieszkania przy mleczarni w Truńcach. I wujek pisząc mi te wspomnienia dodaje:- W biurze było, jak zostawiłem – Biały Orzeł, Mościcki, Piłsudski itp. I właśnie przytaczam to wszystko ze względu na tego Mościckiego. Natrafiłem bowiem ostatnio w prasie na artykuł mówiący, że prezydent II Rzeczpospolitej, Ignacy Mościcki, w 1926 roku stosownym dekretem ogłosił, że zostanie chrzestnym ojcem każdego siódmego syna w rodzinie, a uhonorowane dziecko będzie mogło liczyć na rozmaite przywileje. – Takie jak bezpłatna nauka w szkole i na studiach, stypendium, darmowe przejazdy publiczną komunikacją, dożywotne leczenie na koszt państwa, a także oprocentowana na 6 proc. Książeczka Pocztowej Kasy Oszczędnościowej z wkładem wysokości 50 zł, która miała się realizować po osiągnięciu pełnoletniości, co wówczas oznaczało skończenie21 lat. Rodzina przyszłego prezydenckiego chrześniaka musiała być rdzennie polska, przyzwoita i pobożna
Oto stryj Józek i jego rodzina, „przyzwoita i pobożna”, w czasie przyjęcia po „cichym” ślubie kościelnym jego brata Stanisława ( świeżo „upieczonego” oficera LWP), z Luboszą Karpińską. Babcia Julia uśmiecha się pogodnie, podobnie jak mama Luboszy, zaś dziadek Franciszek wydaje się być przejęty całym „zajściem”. W epoce PRL chrześniacy swymi koneksjami się nie chwalili, by nie być posądzonym o powiązania z sanacyjnymi krwiopijcami. Dopiero zmiana ustroju sprawiła, że zaczęli głośno mówić o swojej przeszłości, a ja czytam o tym ze zdumieniem w „Historii” nr 4/2012 – dodatku do „Newsweek’a Polska”. Ze zdumieniem, bo w dzieciństwie opowiadał o tym stryj Józek, właśnie siódmy syn w rodzinie. I do tego momentu byłem przekonany, że stryj to sam wymyślił. Stryj Józek znany był bowiem w rodzinie ze swojej bujnej fantazji! A tu się okazuje „czarno na białym”, że on jako siódmy syn mógł rzeczywiście mieć ojcem chrzestnym prezydenta Polski. Nie były to tylko przechwałki stryja Józka przed rówieśnikami! On rzeczywiście minął się z fortuną o przysłowiowy włos, bo nieco za późno się urodził. Urodził się już w czasie II WŚ - w 1942 roku. I gdy miał te kilkanaście lat, żyjąc już w PRL gdzie o takich rzeczach panowała grobowa cisza, wiedział skądś o tym. Od kogo? Najpewniej od swojej mamy czy ojca. Czytając listy wujka Józefa Brody, pisane z Kanady do siostry Julii, czyli stryjowej mamy i mojej babki, widać z jaką troską ona musiała mu pisać (jej listy zostały tam gdzieś w Toronto; w latach 70. Wujek Julian próbował rzeczy brata ściągnąć do siebie od ludzi, którzy się nimi zaopiekowali, ale mu się to nie udało) o swoim synu noszącym to samo imię. Po jego odpowiedziach widać to oraz jej nadzieję, iż syn Józef pójdzie w ślady brata Józefa, bo przecież jest nawet do niego podobny. Babcia Julia wychowując swoich synów nie zaniedbywała posyłania ich do szkół, a w domu dawała im zachętę i wsparcie w nauce, co potrafiła dobrze, jak się okazało. Po skutkach sądząc, można powiedzieć, że choć zamążpójście przerwało jej edukację w szkole nauczycielskiej w Miechowie, to zdobyta wiedza przydała jej się przy wychowywaniu licznych synów. (Nasza kalinska nauczycielka, pani Leokadia Kukuryk, na pewno o tym wiedziała. Babcia chodziła przecież na wywiadówki i pewnie nie raz rozmawiały, a stryjowie moi uczyli się dobrze.)
Grupa kalińskich dzieci z nauczycielką p. Leokadią Kukuryk (trzyma na ramieniu właśnie Felka; to ten blondasek z bujną czupryną). Było to około 1955 roku. Chyba w pobliżu budynku szkolnego w Kalinie Małej? Moja mama, Marianna z domu Kowalska, jej pierwsza synowa, która latem 1948 roku, po wyjściu za najstarszego syna, Adolfa, przyszła razem z nimi mieszkać, miała okazję to obserwować. Przyszła z Cieplic koło Gołczy, z rodziny równie licznej – miała trzy starsze siostry i trzech starszych braci oraz jednego młodszego. Mama wspominając po latach o tym, a opowiadając to gdy już ja dorastałem, nie mogła się wychwalić jak bracia ojca dobrze się uczyli zarówno w pierwszych pięciu latach w Szkole Podstawowej w Kalinie Małej, jak i dwu ostatnich klasach tej szkoły, które kończyli w Kalinie Wielkiej. Wiem, że wyjątkiem był tu tylko stryj Józek, który kończył SP w Miechowie i później ja poszedłem w jego ślady. Stryj Józek znalazł się w SP Nr 1 w Miechowie zdaje się za sprawą swojej mamy chrzestnej, którą była Lubosza Karpińska, wtedy zdaje się już ucząca w tej szkole po ukończeniu studiów historycznych na UJ w Krakowie. Ja chodziłem do tej szkoły w roku szkolnym 1962/63 gdy było już po ślubie Luboszy i stryja Stacha i ich zamieszkaniu w Nowym Dworze Mazowieckim. Stryj Stach po ukończeniu szkoły oficerskiej we Wrocławiu dostał pracę w Modlinie, gdzie w dawnej twierdzy mieściła się jednostka wojskowa; nie byle jaka – był tam największy garnizon wojskowy w czasach PRL. Gdy więc ja chodziłem do SP Nr 1 w Miechowie, nie było już Luboszy wśród uczących tam nauczycieli, ale nauczyciele mnie już z nią kojarzyli. Odczuwałem nie raz w trudnych sytuacjach ich sympatię. Najwyraźniej okazywała mi ją pani Krzyżakowa ucząca nas matematyki i wychowawca Feliks Tustanowski, nauczyciel uczący nas prac ręcznych w dobrze wyposażonej pracowni; uczył nas przedmiotu, który jeszcze wtedy cieszył się resztką przedwojennego znaczenia. Ten ostatni robił to na swój sposób, to jest szorstko mnie traktując i wyśmiewając się nie raz ze mnie, ale tak, że czułem jego sympatię. Ta sympatia przydawała się, bo poziom nauczania był w tej szkole wyższy niż w naszej kalińskiej.
Pan Feliks Tustanowski – wychowawca klasy VII i ta klasa. Ciekawe, kto z moich znajomych poznałby gdzie ja stoję. Ja teraz wszystkich nazwisk koleżanek i kolegów chyba sobie nie przypomnę. Obok mnie stoi Pytel ( Janusz?) i wspiera obie ręce na ramionach Kołaszczyńskiego , z którego strony prawej (jego strony prawej) stoi Jasio Książek z Kaliny Małej (obaj do tej klasy dołączyliśmy w siódmej klasie). Obok niego Jasio Woda i dalej Stefek Dulba. Z tyłu za Stefkiem - Podsiadło, obok Andrzej Kołodziejczk i (?). Potem Pytel, ja i koło mnie Gąska, a za nim Edek Danek, potem Jurek(?) Szarek, Józek Perzyński(?) i Andrzej Adamek. Przed nim „Meczko”, obok „Siwy”, Wacek Piec, Smutek i Rysiek (?) Kozioł. W środku tego rzędu pozostał jeszcze ten najmniejszy chłopak w klasie, którego nazwiska teraz sobie nie przypominam. W rzędzie niższym z prawej strony (tak jak patrzymy) stoi Romek Grzyb. Obok niego Czyżewska. Pozostałych nie pamiętam z wyjątkiem drugiej z lewej strony, która zdaje się nazywała się Jakubiak (a następna czy nie Bogacz?). W pierwszym rzędzie przed Jakubiak siedzi chyba Lamparska i po prawej stronie Tustanowskiego, Ania Świrek. I tyle. Reszty nazwisk nie pamiętam dziś (03.02.2013).
A propos Szkoły Podstawowej w Kalinie Małej, to muszę tu zrobić dygresję, iż trafiłem na przełomowy moment w jej historii. Gdy bowiem skończyłem klasę piątą latem 1961 roku, utworzono u nas klasę szóstą, którą w Kalinie Małej ukończyłem w roku szkolnym 1961/1962. Był to krok w kierunku utworzenia w Kalinie Małej pełno klasowej szkoły podstawowej. Przyszli nowi nauczyciele (w sumie było ich już czworo): najpierw pani Helena Szych, która uczyła mnie w klasie piątej botaniki, a potem pan Jan Grondkiewicz (on później przeniósł się do SP w Kalinie Wielkiej, uczył tam długo, a na końcu był tam dyrektorem; zapamiętałem go jako wspaniałego nauczyciela – niewykluczone, że jeszcze żyje; spotkać się z nim - to byłaby dla mnie radość prawdziwa!), który w klasie szóstej uczył mnie historii. Nauka naszej klasy odbywała się w specjalnie przygotowanej sali w dużym budynku drewnianym krytym strzechą, zamieszkiwanym w jego części przez Tomaszową (wdowie po Tomaszu Tondosie) matkę Henryka Tondosa, który ze swoją żoną i dziećmi mieszkał w nowym murowanym domu. Wejście do tej sali było osobne; nie od podwórka Tondosów, ale z boku, nad zakolem rzeki wijącej się koło stodoły Stacha Goli i u podnóża dosyć urwistego i wysokiego wzniesienia, na którym stał dom Chorążka, i biegła droga do wąwozu i w pole. Malowniczy to zakątek Kaliny Małej i było nam tam przez rok dobrze, bo nauczyciele musieli dochodzić ze starego budynku szkoły jakieś pół kilometra, a my na przerwach byliśmy w tym pięknym otoczeniu sami. Dużo mam tu wspomnień i może uda mi się je kiedyś opisać. Tu chcę tylko zaznaczyć, że ta próba utworzenia SP w Kalinie Małej skończyła się niepowodzeniem. Jej kierownik, Józef Gajos, zmarł w 1962 roku. Wcześniej dochodziły nas jakieś głosy o fermencie wśród ludzi na wsi. Były skargi na kierownika szkoły do władz oświatowych o zatrudnianie dzieci w czasie lekcji w swoim gospodarstwie. Przyjeżdżali z Miechowa jacyś urzędnicy i nas o to wypytywali. Jeżeli coś takiego się zdarzyło, to mógł to być jakiś pojedynczy wypadek. Ja tego nie doświadczyłem w czasie całej nauki i wcześniej o tym nawet nie słyszałem. Zrobienie z tego afery było więc grubymi nićmi szyte i wpędziło kierownika Gajosa do grobu oraz spowodowało wybudowanie nowego budynku szkolnego w Bukowskiej Woli, a nie w Kalinie Małej. Bukowska Wola była tym żywotnie zainteresowana i jej mieszkańcy mogli oddziaływać na władze oświatowe w Miechowie sprzecznie do zamiarów, które dostrzegli w Kalinie Małej. Ale dlaczego w samej Małej Kalinie znalazła się grupa ludzi, która ten zamiar unicestwiła? Widzę tu wiele przyczyn. Poczynając od sąsiadów Szkoły, którzy – jak nie raz się słyszało – mieli mieć pretensje o kury kierownika wchodzące im w szkodę, poprzez niesnaski i żale spowodowane organizacją w naszej wsi spółdzielni produkcyjnej, zdjęcie krzyża w salach szkolnych przez kierownika w czasie gdy Gomułka usuwał ze szkół naukę religii, po zaszłości z czasów wojny, gdy to dowódca miejscowego oddziału AK, Krzyżkiewicz, dostał się po wojnie na długie lata do więzienia, za (może rzekome?) zgładzenie Żydów w czasie tzw. rozruchów kieleckich.
Kiedyś będąc w Kalinie, pracowałem u Jurka w stodole. Przyszedł tam wtedy do nas Krzysiek Podyma. Wdaliśmy się w pogaduszki i w pewnym momencie wspomniałem, że przecież nasi rodzice mieszkali kiedyś w ich domu. Pomagali im w prowadzeniu gospodarstwa, bo ich ojciec Franciszek był w więzieniu. Powtórzyłem to, co słyszałem kiedyś od ojca, o pobiciu Julka Florkowego przez Franciszka Podymę, za co miał trafić do więzienia. Chłopy, w tym Julek Florek, mieli u Atka Idzikowego grać w karty i tam wszedł Podyma i bez zbędnego pytania (był znany z małomówności) – mówiąc chamskim językiem – strzelił Julka w pysk, bo posądził go, że ten coś mu z podwórka ukradł. Ponieważ było to przy świadkach, Julek zgłosił sprawę na Kolegium i Podyma tym sposobem miał trafić do „pierdla”. Krzysztof słuchając tego tylko się uśmiechał kręcąc głową i powtarzając:
- Nie! To więzienie było za AK!
My wiedzieliśmy, że do AK Franciszek Podyma należał. Podobnie jak bracia Gole, Stach zwany Machorką i paru innych, a ich dowódcą był por. Krzyżkiewicz. Siedział po wojnie długo w więzieniu podobno – jak już wcześniej wspomniałem - za mord na Żydach w czasie tzw. pogromu kieleckiego. - A wiecie – mówił wtedy Krzysztof – jaką Krzyszkiewicz (nie wiem jak prawidłowo to nazwisko się pisze) bierze teraz emeryturę? ! (rozmawialiśmy gdzieś koło roku 2000).
Wieś Kalina Mała ma długą historię i zamierzam ją szkicowo w całości kiedyś zarysować w oparciu o dostępną mi literaturę. Tu próbuję tylko naszkicować tło dla wydarzeń z drugiej połowy XIX w. i wieku XX. Po powstaniu styczniowym nastąpiło uwłaszczenie chłopów, czyli zniesienie pańszczyzny. Chłop nie był już przypisany do ziemi, stał się – jak to pisała Konopnicka – wolnym najmitą i - jeśli nie miał na tyle ornej ziemi i nieużytków, by mógł wyżywić siebie i swoją rodzinę - musiał być wyrobnikiem u bogatszych chłopów lub na folwarku. Emigracje do miast też pewno się już zaczynały, bo i nasze miasta zaczynały się rozwijać.
Nasi przodkowie, Tekla i Wawrzyniec Tondosowie (Jan Tondos, którego widzimy w Komitecie włościańskiej wystawy rolniczej w Miechowie w dniach 26-29 IX 1903 r., to bratanek Wawrzyńca; zdjęcie całego tego Komitetu znajduje się na str. 176 książki Zbigniewa Pęckowskiego Miechów, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1967), mieszkali właśnie w drugiej połowie XIX wieku w Kalinie Małej nad stokiem. Tu były ich zabudowania na działce, którą za moich czasów, to jest w latach 50. I 60. XX w., uprawiał ich wnuk, Bolek Idzik. Żadnych zabudowań tam już wtedy nie było. Było to pole uprawne, uprawiane przez wspomnianego już naszego krewnego, Bolka Idzika, który ożenił się w Kalinie Rędziny i tam mieszkał. Zaś, że tu ktoś mieszkał, że były tu jakieś zabudowania - pewne szczegóły zdawały się świadczyć. Pamiętam, że gdy w 1955 roku my zamieszkaliśmy na sąsiedniej działce, która kiedyś też była własnością Tekli i Wawrzyńca Tondosów (obie były siedmiomorgowe), i ja dla zabawy biegałem w sąsiedztwie domu, to zastanawiały mnie te ślady w postaci krzewów owocowych zarośniętych krzakami rosnącymi na skarpie nad drogą biegnącą nad stokiem przez nasz Brzeg. Działka też miała wyraźnie tarasowaty kształt w pewnym miejscu, mimo iż na skutek już wieloletniej orki ten taras, jaki się robi w pochyłości wzniesienia chcąc tam coś budować, był już złagodzony. Nie bardzo było jednak o to kogo pytać. Rodzice osiedlili się tam w dramatycznych dla siebie okolicznościach. Trzeba było walczyć z biedą, za wpędzenie w którą winić musieli swoją rodzinę, więc nie było dla nich czymś miłym dociekanie powinowactw i tego, kto tu obok nas kiedyś mieszkał (ojciec wymieniał czasem jakiegoś Wawrzka, ale z lekceważeniem). Dopiero z latami, od czasu do czasu dowiadywałem się tego i owego. A więc na przykład i tego, że to trzecie pole siedmiomorgowe za polem Bolka Idzika, pole na którym wtedy gospodarowali Florki, także należało kiedyś do Tekli i Wawrzyńca Tondosów, a zatem, że Florki to też nasza rodzina.
Z Karoliną Tondos ożenił się Idzik i młodzi zamieszkali z rodzicami nad tym stokiem, a z jej siostrą Marianną ożenił się Ludwik Broda ze Strzeżowa, który kupił działkę 10. morgową tuż obok, bo od pola Tondosów (a później Idzików) oddzielała ich tylko jeszcze jedna inna taka działka (własność jakiegoś Kopcia). Marianna dostała jako wiano tę działkę 7. Morgową graniczącą z polem Kopcia, a Brodowie pobudowali się na tej działce 10.morgowej. Te zabudowania położone były nieco niżej i bliżej rzeki, ale ciągle na wzniesieniu tak, że wiosenne wezbrane wody zabudowań podtopić nie były w stanie. Te ożenki musiały nastąpić pod koniec XIX wieku, bo dzieci Brodów to: Jan (ur. 1894 r.), Franciszek (ur. 12.11.1897 r.), Stanisław (ur. 1901 r), Adam (ur. 1903 r.), Józef (ur. 03. 1906 r.), Julianna (ur. 1908 r.) I Julian (ur. 14.12 1910 r.). Ich mama , Marianna, urodziła się w 1873 roku, a więc w dziesięć lat po wybuchu powstania styczniowego.
Zatem tak jak mówiłem poprzednio, czas założenia rodziny przez jej rodziców, Tekli i Wawrzyńca Tondosów, to czas po uwłaszczeniu chłopów. Idziki (a wraz z nimi jakiś czas i ich rodzice, Tekla i Wawrzyniec Tondos) i Brody zamieszkali więc w Kalinie Małej pod koniec XIX wieku w pobliżu siebie. Brody niżej, Idziki – wyżej (za Idzikami, na trzeciej działce 7-morgowej, Czekaje; bo z trzecią siostrą, Petronelą, ożenił się Czekaj). Od Brodów oddzielała jedna działka 10-morgowa. Droga, która biegła od szosy koło zabudowań Grabajki, Srogi, Brody, na długości pola Kopcia stromo droga ta się wznosi nad stok i urwisko. Urzeźbienie terenu w tej części Kaliny Małej jest przeciekawe i dla pełnego opisu trzeba by jeszcze wiele pisać. Tu poprzestańmy na uzmysłowieniu ulokowania się gospodarstwa Brodów w pobliżu Idzików(dawniej Tondosów).
Bo potrzeba wrócić do stryja Józka i jego mamy Julianny, która miała młodszego brata Juliana, a starszego Józefa. Najstarsi bracia: Jonek, Franek i Stach (Adam, to ten co nauczył się mleczarstwa, a od niego Julian, ale zachorował na gruźlice i zmarł w młodym wieku) , to żołnierze Piłsudskiego i o nich trzeba opowiadać osobno. Natomiast Józek, Julka i Julek dorastali razem i o nich mam dużo wiadomości przekazanych mi w latach 70. przez wujka Juliana w listach, które przechowuję.
Stryj Józek – jak to się u nas mówiło – „ miał gadane”. Bywa, że jak z roztargnieniem spojrzę na to zamieszczone wyżej jego zdjęcie, to przez myśl mi nagle przebiegnie pytanie: czy to nie … Marek Hłasko? Wszak „ich czasy”, to ten sam czas „pięknych dwudziestoletnich”! Stryj Józek lubił się modnie ubierać i potrafił się modnie ubrać; a miał nie tylko garnitury, ale i –modne wtedy - półbuty „calipso”, koszule non iron (co znaczy: niewymagające prasowania) i płaszcz ortalionowy. Włosy bujne, ciemne czesał z upodobaniem do góry w lok wijący się przez całą głowę. Wchodził więc w dorosłość „szumnie” ten organizator wiejskich zabaw tanecznych na Kowalówce i wtedy mnie - o siedem lat młodszemu chłopcu – bardzo imponował. Walczył dzielnie ze Stefkiem Bilskim, jak Merkucjo z Tybaltem, o przywództwo w Związku Młodzieży Wiejskiej (ZMW). Czemu więc zabrakło mu zapału do nauki, skoro jego mama, wspierając go tym, co tam jej brat z Kanady przysłał, i dążąc do tego, by syn poszedł w ślady brata Józefa, na pewno do tego go zachęcała?
Może w tej szkole się na nim nie poznali? Może nie spotkał nauczyciela, który pozwoliłby mu w siebie uwierzyć, tak jak mnie się to zdarzyło w miechowskim Technikum Ekonomicznym? Gdyby nie mój nauczyciel języka polskiego w Technikum, Kazimierz Długosz, to kto wie jak potoczyłyby się moje losy! Nauczycielka języka polskiego w SP nr 1 w Miechowie, gdzie chodziłem do klasy siódmej, była rygorystką i za trzy błędy ortograficzne w wypracowaniu stawiała oceny negatywne za całe wypracowanie. A mnie takie błędy niestety się zdarzały i to dyskwalifikowało cały mój włożony wysiłek w napisanie tego wypracowania. To mnie mocno frustrowało. A mogło i zupełnie zniechęcić.

* * *

Jest to zaledwie początek wspomnień o stryju Józku. Wspomnienie o nim chciałem napisać na szerokim tle historii naszej Rodziny, a nawet i pewnych elementów historii Kaliny Małej. Było to zimą 2012/2013, jeszcze przed poznaniem tej strony internetowej poświęconej Kalinie Małej (http://kalina-mala-.manifo.com). Teraz już tego w tej postaci nie skończę, bo wiem już więcej i mam dostęp do źródeł historycznych mówiących o Kalinie Małej, o istnieniu których wcześniej nie miałem pojęcia. I pewno wspomnienie stryja Józka powinno bardziej się na nim skupiać, a to tzw. tło powinno być potraktowane osobno.

Józef Alfred DąbrowskiRzeszów, sierpień 2013 r. * * *

* Władysław Tondos przeżył Oświęcim i był  świadkiem w Procesie Norymberskim. Mieszkał po wojnie w Zakopanem, gdzie jest pochowany. Miał córkę dr Barbarę Tondos, cenionego konserwatora i historyka sztuki.

(sprostowanie podane przez wnuczkę Władysława Tondosa  p. Katarzynę)


Kreator strony - przetestuj